Type and press Enter.

W pełni wrażliwości (1/2)

„Tylko narracja może nam pomóc w zrozumieniu czegokolwiek”

„Widok cudzego cierpienia” to rozwinięcie słynnych esejów, publikowanych najpierw w „The New York Review of Books”, a następnie wydanych pod tytułem „O fotografii”.

Czytam je niechronologicznie, i co z tego, osądź mnie (tak naprawdę nikt się nie dowie). (W momencie, kiedy piszę to zdanie, jestem w połowie wcześniejszego zbioru, jednak nie zepsułem sobie zabawy, czytając na odwyrtkę – w „O fotografii” autorka, kreśląc sylwetki kilku fotografów i fotografek, którzy „rozpoczęli” profesjonalne paranie się tym zawodem, tokiem wywodu zmierza do pytania: dlaczego ludzie fotografują, jakie są ich determinacje. Zastanawia się, czy to zwykły voyeuryzm, próba ukrycia się, odnalezienia dziwadeł i wielkiego piękna, czy też – nadaniem wieku – rytuał pośpiesznego podróżowania, w którym fotografia zastępuje moment istotnego przeżycia patrzenia na piękno, które zamykamy w zdjęciu.

Czy ta formuła czytania się sprawdza? Jak najbardziej – Sontag wraca do tematu fotografii po przeszło dwudziestu latach, w dobie żałoby po wydarzeniach listopada 2001 roku, kiedy runęły wieże WTC. Ta aura – przemyślenia nasyconego goryczą żałoby – jest silnie wyczuwalna. Nic dziwnego. Na szczęście nie zawładnęła ona „widoku cierpienia” dla Amerykanów tylko. Momentami słowa Sontag mają ton oskarżycielski, co jest ciekawe w dwójnasób. Po pierwsze: autorka wie, że cierpienie i wojna są nieuniknione. Gorycz tak smutnej konkluzji przebija się w pytaniach, które zostawiam na koniec tekstu, aby lepiej wybrzmiały. Po drugie: zapomniałem, cholera, co było po drugie.

Prywata: recepcja dzieła sztuki określa nas jako odbiorcę. Prościej: nasze odczucia podczas oglądania fotografii polegają niewyłącznie na docenieniu waloru artystycznego i – nie trzeba się chyba bać tego myślenia – odczuciu lub nie swego rodzaju katharsis, które towarzyszy czasem naszej – wyszukanej czy nie, ważne że własnej (a bywa, że niezafałszowanej tym, za kogo chcielibyśmy być uważani) wrażliwości, ale i na rozeznaniu w historycznym i kulturowym kontekście. To ono – przynajmniej ja dałem się nabrać (nie pochwalam tego nieuctwa) – wyparcelowaną ze świata rzeczywistego przestrzeń fotografii oświetlają czymś zbliżonym do obiektywizmu. Jasne, że poznanie szczegółów dzieła sztuki, szczególnie jeśli zostało upiększone, prowadzi do rozczarowania. Dzieło sztuki oddziaływuje na nas tak, jak zauroczenie czymś lub kimś nowym i atrakcyjnym. Czy należy się tego obawiać? Nie sądzę, ale czy należy być ostrożnym, nie skacząc na główkę w kałużę zachwytu? No, wypadałoby.

Aby przekonać się o tym nieco lepiej, a więc: aby rozczarować się czymś, posłużę się przykładem wyjętym z książki Sontag (powinienem użyć ich więcej, ale trwałoby to zbyt długo). Zapewne wielu z nas kojarzy zdjęcie z lutego 1968 roku, wykonane przez Eddiego Adamsa w Sajgonie. Oto na pierwszym planie, odwrócony do widza (jesteśmy widzem, ciepło nam w stopy i jesteśmy nasyceni, ktoś do kogoś strzela; to dzieje się cały czas) generał Nguyen Noc Loan pistoletem w wyciągniętej dłoni mierzy do człowieka, który został skazany na śmierć na podstawie podejrzenia o przynależność do Wietkongu.

To po prostu egzekucja uwieczniona na fotografii. Albo ściślej: moment tuż przed egzekucją, diabelskim zrządzeniem losu zaaranżowany obecnością dziennikarzy na ulicy, którą prowadzono skazańca. Przyśpieszonej egzekucji dokonano właśnie przez wzgląd na obecność dziennikarzy. Ona i tak by się dokonała; fotografia wykonana przez Adamsa jest jej zachowanym obrazem. Skrawkiem rzeczywistości. Czy byłaby czym innym, gdyby została wykonana na gorącym uczynku? Niczym więcej, niczym mniej. Przedstawia prawdę: morderca stoi tyłem, twarz ofiary możemy dokładnie przestudiować. W tle ulice Sajgonu.

Moralny odruch, nawet bazując na tak z grubsza zarysowanym kontekście, mimowolnie weźmie stronę ofiary. Oto przecież ktoś zabija i ktoś jest zabijany. Niezawarta w książce Sontag wypowiedź autora fotografii buduje trzecie, po estetycznym i historycznym, tło wydarzeń tego dnia. Oto słowa Adamsa: „Generał zabił zbrodniarza, ja tą fotografią zabiłem generała. Aparat fotograficzny to najgroźniejsza broń. Ludzie wierzą obrazom, ale te kłamią, nawet jeśli nie są zmanipulowane. One są tylko półprawdami. Każdy powinien zadać sobie pytanie – co ja bym zrobił na miejscu generała, gdybym schwytał zbrodniarza odpowiedzialnego za zamordowanie moich przyjaciół?”.

Możemy tutaj pozostać, moglibyśmy również przytoczyć fakty na temat organizacji, do której przynależała ofiara, Ngyuen Van Lem. Niewiele potrzeba, abyśmy szafowali naszymi wyrokami, coraz dalej zagłębiając się w fakty. Oglądając tę fotografię bez kontekstu, jesteśmy głupim bogiem, który – im dalej w las – tym więcej ma wątpliwości, w końcu obraża się na wszystkich i milknie.

Zdając się na wrażliwość, weźmiemy stronę ofiary. Zdając się na kontekst historyczny, niczym szczególnym wydaje się fakt egzekucji członka organizacji, która dokonała w ciągu doby morderstwa około czterech tysięcy osób. Zdjęcie Adamsa zniszczyło życie dokonującemu egzekucji. Znienawidzono go. A sam fotograf, pomimo nagrody Pulitzera, jaką zdobył, dał różnym organizacjom pretekst, do wycierania sobie tragedią tamtego czasu gęby. I na nic zdały się tłumaczenia w czasopiśmie „Time” na temat historycznej prawdy tego wydarzenia.

Tak narracja pomaga nam w rozumieniu. Jednak ciągle pozostajemy w sferze przerzucenia winy, obarczenia nią kogoś. Przestrzeń zdjęcia jest obiektywna; mówi to, co się dokonało, i nawet jeśli mówi to w sposób na poły zaaranżowany, to nie może znieczulać naszego człowieczeństwa. Ono jest najwłaściwszym sposobem patrzenia. Nie jedynym, ale powinno być ostatnim, z czym odchodzimy do własnych spraw, kończąc chwilę myślenia o tragedii wojny. O tragedii cierpienia. O współczuciu również, a także o tym, czy wyjebać bliźniemu z bańki, czy może pomyśleć o nim jak o bracie.

Sontag zadaje nam serię pytań, które pozostawiam na koniec. Nie chciałbym, abyśmy porzucili wszystko i zajęli się dochodzeniami; chciałbym, abyśmy nie patrzyli na świat dwubiegunowo. Dychotomia myślenia zawsze prowadzi na manowce, buduje wielki mur, zawłaszcza nas pod dyktat małych idei, które nas prędzej czy później zeżrą, strawią i w…, a na tym nawozie nie wyrośnie nic dobrego. Nie znajdując pomiędzy sobą porozumienia, a nawet czasu na próbę porozumienia, komunikując się diatrybami i asteryskami, przegramy. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam Wam.

„To, że nie przeżywamy całkowitej przemiany, że możemy się odwrócić, zmienić kanał, przewrócić stronę, nie podważa etycznej wartości szturmu obrazów. To, że nie zwaliły nas z nóg, że nie dość cierpimy, oglądając te obrazy, nie świadczy o naszym upośledzeniu. Fotografia nie ma także leczyć naszej niewiedzy o historii i przyczynach cierpienia, które wybiera i oprawia w ramki. Takie obrazy mogą być zaledwie zachętą do zwrócenia uwagi, do refleksji, do tego, by się dowiedzieć, zbadać uzasadnienia masowych cierpień podsuwane przez panujące władze. Kto jest sprawcą tego, co ukazano na zdjęciach? Kto jest odpowiedzialny? Czy to wybaczalne? Czy można było tego uniknąć? Czy istnieje jakiś stan rzeczy, z którym się do tej pory godziliśmy, a który należy zakwestionować?”.

Marcin

Cytaty w przekładzie Sławomira Magali z książki „Widok cudzego cierpienia” (Karakter 2016).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *