Mniej więcej szesnaście lat temu na jednej z lekcji do klasy weszła polonistka i padło sakramentalne i złowieszcze wyciągamy karteczki! Na karteczkach tych odpowiedzieć mieliśmy, banda nieokrzesanych sztubaków, na jakieś pytania związane z Przedwiośniem Żeromskiego. O książce pojęcia nie miałem zielonego, kultywowałem wtedy brzydki zwyczaj konsekwentnego nieczytania lektur i byłem tej idei tak wierny, że mimo groźby złych ocen, nie sięgałem nawet po streszczenia i ekranizacje. O Przedwiośniu mogłem więc napisać tyle, że to specyficzna pora roku, gdzieś w początkach marca, ale i tego nie napisałem. Na kartce narysowałem kilka drzewek i nakreśliłem co następuje: „Uczciwie przyznaję, że książki nie przeczytałem i na zadane pytania odpowiedzieć nie mogę. Natomiast bardzo się starałem podczas rysowania powyższych drzewek. Proszę nie dawać mi pały.” Okazuje się, że istnieje miłosierdzie, bowiem pały rzeczywiście nie dostałem (co miało zapewne zgubny wpływ dla mojego charakteru).
Teraz, gdy wracam do Przedwiośnia, sam nie wiem – dobrze to, że lekturę olałem, czy niedobrze? Cezarego Barykę zrozumieć da się chyba dopiero wtedy, gdy już się coś poważnie zawali, położy na całej linii – żeby podkreślić powagę sytuacji i kaliber przewin, trzeba powiedzieć: gdy już się coś solidnie spierdoli. I nie chodzi tu tylko o to, że ma się pecha, że coś nam nie wychodzi, że mimo dobrych chęci kończy się źle. Nie, trzeba zawalić konkretnie, dać ciała, być winnym, nie skrzywdzonym, a krzywdzącym. I nieść płynący z tego wstyd, nieść bezsilność wobec spraw, których się nie naprawi. Czy osiemnastoletni ja rozumiałby Barykę? I czy fakt że ja trzydziestoczteroletni Barykę rozumiem, powinien mnie cieszyć?
Bo Cezary, Czarek, Czaruś kładzie wszystko koncertowo. W imię jakichś głupich zasad i naiwnej w nie wiary, w imię palącej namiętności albo dla zwyczajnej przekory, wszystko jedno. Bez spalenia paru własnych mostów, bez skrzywdzenia kilku osób, bez kilku słów przelewających czarę goryczy wykrzyczanych w gniewie, bez bycia wyprowadzonym w pole na własne życzenie i bez wszystkich głupich decyzji, które się podjęło – jak rozumieć Przedwiośnie? To jest opowieść o młodości i najlepiej wybrzmiewa, gdy nie jest się już młodym (albo przynajmniej zbyt młodym), no bo czy młodość, poza oczywistymi sprawami, jak radość, miłość, szczęście, nie polega właśnie na tym błądzeniu po omacku, na ustawicznym popełnianiu błędów, mimo, że wszyscy na lewo i prawo wskazują, radzą, ostrzegają? Ano właśnie na tym. Nie wiem, czy lektura Przedwiośnia ustrzegłaby mnie przed szeregiem błędów, pewnie brzmiałaby raczej jak stuletnie zrzędzenie starego dziada, myślę sobie. Zatem dobrze, że czytam je dopiero teraz.
I właśnie bezsilność, ucięcie wątków, niedomówienia przemawiają tu do mnie najgłośniej. Żeromski wcale nie stara się moralizować, nigdzie nie zatrzymuje się, nie kiwa palcem i nie mówi: proszę zwrócić uwagę, jak Czaruś zamieszał, proszę tak nie postępować! Nie nie! Pokazuje nam kolejne dramaty i pozostawia nam ocenę. Nawet sam bohater nieczęsto bierze się za jakieś głębsze autorefleksje, zachodzą w nim przemiany, ale aż chciałoby się krzyczeć, cytując byłego prezydenta – Cezary Baryko, nie idźże tą drogą! Swoją drogą jedyna scena moralizatorska na jaką zwróciłem w Przedwiośniu uwagę, to rzecz prawdziwie piękna, nosi znamiona kabaretu, w cmentarnym kazaniu winę wygarnia Baryce młody księżulo, którego wcześniej poznaliśmy z jego hulaszczego sposobu bycia i lekkiego do wszystkiego podejścia – nie sposób patrzeć na niego, jak na poważnego kaznodzieję.
Żeromski nie dokleja do Przedwiośnia żadnej łopatologicznej lekcji, wykładu o tym, że popełniwszy błędy, winniśmy bić się w piersi, za zło zadość uczynić, winy odpokutować. Baryka, namieszawszy w Nawłoci (ile on tam winien, ciężko powiedzieć, dość, że był przyczyną, i że wiele sobie z tego nie robił) niemalże bez słowa wraca do Warszawy, a to, że tam serca złamane, nieszczere wesela i szczere pogrzeby, to już nie jego sprawa. Być może te trudne sprawy, gdy kocha się kogoś kto nie kocha nas, wymagają jakiegoś rozwinięcia, w końcu w pewnym momencie każdy kocha kogoś, kto kocha kogoś innego (tamten ktoś z kolei kocha kogoś jeszcze innego), a panny Karusia, Wanda i Laura to postaci, które wielce mnie porwały, no ale nie ma się co rozpisywać o miłości, szanujmy się. Zresztą i tak się nie znam, bzdur bym nawypisywał.
Lekcję z Przedwiośnia trzeba (albo nie trzeba, bo kto powiedział, że trzeba, w końcu to już nie szkoła) czerpać samemu. A jaka to lekcja? Może taka, że wszyscy coś psujemy, że wszyscy palimy mosty. Może taka że świat pełen jest niegodziwców, a może odwrotnie. Może to jest lekcja o śladach jakie zostawiamy w świecie. Okazja do odwrócenia się i jakiegoś mniejszego albo większego rachunku sumienia.
Poniżej było jeszcze dwuakapitowe porównanie pokolenia Baryki z pokoleniem naszym. Ale wyciąłem je, pozostawiam jedynie ten wspólny mianownik, który autor pisze już we wstępie: „my, nowocześni ludzie bez wczoraj”. Na tym koniec. Nie będę sobie i Państwu przykrości robił. Niech każdy sobie zrobi własny rachunek sumienia – z pominiętych lektur, z mostów spalonych, z naiwności wszystkich. Dobrego dnia.
niesławny Paweł M., syn Marka i Wiesławy