ty jesteś tam
architekturo
sztuko z fantazji i kamienia
Tak w swoim debiucie do architektury zwraca się Zbyszek od Herbertów, całkiem celnie ją przy tym definiując, jako ustawienie kamieni, poprzedzone fantazją. Ale jeśli przyjrzymy się dokładniej tej sprawie, odkryjemy, być może zaniepokojeni, że kształty w jakie układamy kamienie wyprzedzają naszą fantazję, leżą gdzieś głębiej. Człowiek jest stworzenie dążące do porządkowania i to porządkowanie z wszystkimi swoimi kształtami mieszkało w nim jeszcze na długo zanim Euklides pomierzył i przeliczył wszystkie te kwadraty, kule i trójkąty i wpisał je na stałe w nasze dusze. Mieszkało i dyktowało: fantazje, piękna, dobra. A także to, jak układaliśmy kamienie, jak śpiewaliśmy pieśni, jak mieszaliśmy farby.
W naszych czasach nie widzimy już jak rosną nowe miasta, nikt ich już nie sieje i nie podlewa; te które są, wypuszczają jedynie nowe liście gdzieś na obrzeżach, zakorzeniają się głębiej, sięgają wyżej, do słońca. Ale nie widzimy już jak wytycza się w pustym polu ulice, jak w bruzdę ziemi wsadza się ziarno pod kościoły, teatry i kina, jak na równych grządkach sieje się kamienice i czeka aż wzrosną. Pusta przestrzeń, w której później stanie miasto, musi być pięknie dziwnym miejscem! Jestem przekonany, że wszystkie przyszłe kształty mieszkają już w niej, jak korzenie wpuszczają w ziemię swoje widmowe fundamenty. Może żeby je zobaczyć trzeba przyjść tutaj we mgle? Może podczas pełni? Może trzeba mieć zamknięte oczy? A może przyprowadzić poetę, który miasto z pustki wywieszczy? Nie wiem. W każdym razie w końcu przychodzą tam architekci, budowlańcy, robotnicy i stawiają miasto tam, gdzie powinno stać, wypełnić stałymi bryłami zwiewne kontury. Przypominam sobie przedszkolne kolorowanki, przy których trzeba było się skupić, żeby za linię nie wyjechać.
W takim rozumieniu, człowiek jest zaledwie narzędziem (a może AŻ narzędziem) za pomocą którego świat ujawnia się, realizuje, wychodzi na powierzchnię. Kolumny czekają aż ułoży się je z kamieni, mosty czekają na kłody drewna, domy czekają na cegły niecierpliwie mnąc wszystkie swoje kwadraty, prostokąty, sześciany. Słowo czeka na bycie spisanym, albo wypowiedzianym. To rozlewa się na wszystkie dziedziny, zarówno podniosłe, jak przyziemne. Świat czeka, aż wyciągniemy go na powierzchnię, coś pod spodem napędza nas do tego.
I obrazy Anny Wikło, zwłaszcza z cyklu Obszarów Psychodynamicznych, w tym ten, któremu przyglądam się dziś, wyglądają właśnie jak przechadzka po świecie, który jeszcze nie zaistniał, który czeka jeszcze na wydobycie. Patrzcie, kształty są już pełne, kąty proste, ostre i rozwarte zamykają budynki, okna i ulice, most odbija się łukiem w wodzie, na niebie wisi ogromny okrąg. Mimo całej tej precyzji i dokładności kształtów już na pierwszy rzut oka, że nie są one wypełnione kamieniem, cegłą, drewnem, one jeszcze składają się z mgły, fantazji, wyobraźni. A może ze snu? Ja ze snów pamiętam tylko emocje, nie wiem, jak wyglądają oniryczna scenografia, architektura i urbanistyka, ale zakładam, że mniej więcej tak, jak na tym obrazie.
Świat wyłania się z niczego, tężeje i krzepnie na moment pod ciężarem spojrzenia, a chwilę później znów rozmywa się, ucieka, zanika. Nie pozwala się wydobyć w całości, w tym mieście nie da się kreślić map, nie działają tutaj żadne aplikacje, droga rozwija się tuż przed nosem, gaśnie tuż za plecami, to, co jest za rogiem, pojawia się dopiero, gdy dotrzemy do skrzyżowania, a jeśli skręcimy w nie i obejrzymy za siebie, zobaczymy tylko mglistą biel.
Łagodność rozmytych kolorów, stałość kształtów i pewna dziwna gwałtowność walczą tu ze sobą. Ten obraz jest jednocześnie subtelny i gwałtowny. Jakby to miasto dramatycznie chciało wydostać się na wierzch, jakby przynaglało rękę malarki, patrzcie na surowe, pionowe pociągnięcia po prawej stronie, z jaką niecierpliwością coś tu chce się pojawić, zaistnieć, wskoczyć w świat poza kolejką. Bez czekania na projektujących i budujących, już! już! szybko!
Jest coś pięknego w tej łapczywości stawania się, która zamyka się w tym obrazie i w świecie, który codziennie widzimy. W wybuchach pąków na wiosnę, w rosnących śnieżnych zaspach, w ścieżce wydeptanej na skróty w trawniku, w budynkach pnących się pod niebo, w niemowlętach pijących mleko, w gwiazdach ustawiających się w konstelacje, we wszystkim naszym nienasyceniu. W świecie cichcem próbującym wypłynąć na powierzchnię. To czego jeszcze nie ma, łakomie chce już być, chce się stać. A to, co już jest, chce bez umiaru być nadal. Dowodów przeciw rozkładowi jest wiele. Idź i patrz.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.