Type and press Enter.

BURZA, OBRAZ KAMILA PIOTRA GRABOWSKIEGO / BLEJTRAM #13

Malarstwo, jako takie, jest po to, żeby opowiadać. Potrzebuje twórcy, potrzebuje widza, ale potrzebuje także swojej treści i zakopanego w tej treści uzasadnienia (choć to może równie dobrze tkwić w malującym, a czasem i w odbiorcy). Dlaczego twórca chce dany widok (doświadczenie, miejsce, rzecz, osobę…) pokazać odbiorcy? Mamy chyba jakąś potrzebę opowiadania – z obu stron, chcemy mówić, chcemy słuchać. Może chodzi o to, że to świat chce być opowiedziany, sam nie wiem. Wiem natomiast, że sztuka, jako narzędzie opowiadania niemalże prowokuje nas do dorzucania swoich trzech groszy, wzbogacania świata naszym, subiektywnym jego odbiorem. Obraz nie jest zatem nigdy czystym obrazem, zawsze zawiera jakieś „zanieczyszczenie” jakąś domieszkę tego, który patrzy i tworzy (kolejną porcję dokłada jeszcze odbiorca, ale to już inna historia).

Niemniej jednak relacja świat – twórca – odbiorca, pozostaje dość prostą, w końcu wszyscy po równi mamy do świata dostęp i to, o czym malarz do nas mówi, gdy mówi o świecie, wszyscy intuicyjnie rozumiemy. Rozumiemy krajobraz, rozumiemy portret, rozumiemy sceny z życia codziennego i tego wyższego, dostojnego, które na płótna pchać się lubi, rozumiemy obrazy religijne. Jednym słowem – rozumiemy dużo, jeśli tylko autor chce nam opowiedzieć o rzeczach nam znajomych. Pewien problem rodzi się natomiast – i to problem dla obu stron tego dialogu – gdy twórca zaczyna opowiadać o tym, co nosi w sobie, o swoich krajobrazach wewnętrznych.

Nurt malarstwa wsobnego jest wcale bogaty i ciekawy, tym ciekawszy, że wymaga wypracowania języka do mówienia na zewnątrz o sprawach wewnętrznych. Jacek Dukaj poświęca tej myśli całkiem sporo miejsca w swoim Lodzie. Język przyjmujemy z zewnątrz, w końcu służy nam do kontaktu i relacji ze światem. Ale nasze wnętrze ma inny język, powstały na użytek wyłącznie jednej osoby – każdego i każdej z nas z osobna. Wybuchy emocji, wstyd, radość, fantazje, wspomnienia, wszystkie te rzeczy przyjmujemy i odtwarzamy na bieżąco, bez potrzeby ubierania ich w słowa. Strach jest strachem, a miłość miłością nawet jeśli ich nie nazwiemy. Dopiero gdy chcemy o nich opowiedzieć, używamy języka zewnętrznego – i jakie to trudne, każde z nas wie dobrze. Malarstwo może być tu pewnym skrótem, pomocą w tym wystawianiu wnętrza na zewnątrz, w końcu mówi obrazami, barwami, światłem, czymś, co instynktownie rozumiemy, zanim jeszcze zaczniemy się przyglądać.

Dziś przed oczami mam Burzę obraz Kamila Piotra Grabowskiego. I pierwszym, co pomyślałem po tym, jak ją zobaczyłem, była właśnie ta myśl o próbie namalowania wewnętrznego krajobrazu, opowieści z wewnątrz, spoza świata. Zapasy ciepłego światła z zimną ciemnością kładą się na stoki gór i leżącą u ich podnóża dolinę. Czysta, czarna groza spływa na nie z chmurnego nieba, niesie z sobą zimno, wagę kłębów ciężkich jak kamienie. Ale z drugiej strony ciepłe, złote światło nie chce ustępować nawet na krok, kładzie się na stokach, dociera w dolinę. Same szczyty, jakby prosto ze snu wyrwane, wydają się być jednocześnie monumentalne i małe, usypane z piasku, jak w piaskownicy, bliskie i dalekie jednocześnie. Tak jakby nie mogły się zdecydować, czy są krajobrazem, czy scenografią – wszyscy znamy ten mały moment we śnie, w którym dociera do nas, że śnimy i nagle całe otoczenie maleje, budynki okazują się być makietami, spotykane postaci to statyści, jeśli podejść do drzewa i zerwać jabłko, okaże się być tylko rekwizytem. Ten krajobraz wygląda tak, jakby bohater, stojący na pierwszym planie, lada moment miał zdać sobie sprawę, że to na co patrzy to sen, złudzenie, wspomnienie. Jeszcze o tym nie wie, wszystko jest jeszcze prawdziwe. A może zostanie takim już na zawsze? Nie wiem, obraz nie mówi nam, co będzie dalej.

Bohater na pierwszym planie, po środku plamy ciepłego światła, w wakacyjnym stroju i na bosaka, przytrzymuje kapelusz, przygląda się tej nadchodzącej ciemności, ale nie ma w nim obaw, zdaje się przyglądać czarnej zawierusze raczej jako czemuś ciekawemu, niż groźnemu. W środku doliny, u podnóża gór spokojnie stoi katedra, wbita pomiędzy światło a burzową chmurę. I ten jej spokój wydaje się być jakby nie na miejscu, sama jej obecność dziwi – tym bardziej, że tkwi w centrum, w sercu obrazu, jakby klucz do jego tajemnic, wyjaśnienie tej dziwnej gry ciemności i światła, niepokoju i komfortu. Patrzę na nią i choć wiem, że ta obecność jest dziwna i wyjaśnić jej nie umiem, to jednak wiem też, że jest konieczna.

Autor opowiada nam o rzeczach, które zna tylko on (czy jest to subiektywnie przetworzony krajobraz, sen uchwycony na moment przed przebudzeniem, może powrót w obszar wspomnień, może wizualizacja emocji, o tym wie tylko malujący), pokazuje krajobraz który tylko on widział. A do malarskiego opowiedzenia na zewnątrz o sprawach subiektywnych, trzeba wypracować własny, oparty na zmyśle wzroku język. Nie prześnimy cudzych snów, a gdy o nich słyszymy, wyobrażamy je sobie w scenerii własnych majaków – bo możemy żyć razem, ale śnimy zawsze osobno i znamy tylko swoje sny. Czasem do opowiedzenia pewnych rzeczy potrzeba niemal magicznych, fantastycznych krajobrazów, takich jak ten.

Na myśl przychodzą mi starzy, niderlandzcy malarze, ludzie, którzy znali jedynie niziny, krajobraz ciągnący się w nieskończoność, wystarczyło im wejść na wieżę i patrzeć, by dostrzec, że za wszystkim, co widzimy, są jeszcze kolejne rzeczy, za każdym horyzontem jest kolejny horyzont. I popatrzcie, jak oni malowali, gdy przyszło im udać się wyobraźnią w dalekie rejony, w obce im krajobrazy, które być może raz czy dwa widzieli – jak bardzo musieli się natrudzić, by opowiedzieć swoim braciom górzysty krajobraz. Na przykład biorę malarstwo Joachima Patinira. Znajdźcie sobie taki Chrzest Chrystusa, Krajobraz ze świętym Hieronimem albo Odpoczynek podczas ucieczki do Egiptu. Patinir musiał znaleźć język do pokazania obcych krain z wszystkimi ich pagórkami, skałami, drzewami. I to samo znajduję na obrazie Grabowskiego – próbę opowiedzenia o czymś innym, czymś do czego odbiorca innego dostępu mieć nie może. Jest więc poszukiwanie języka do takiego opowiedzenia.

W sumie taką opowieścią jest też każda interpretacja, próba wyrażenia odczuć i pewnego zrozumienia, powstałych przez odbiór obrazu. Na koniec zatem i niżej podpisany wpisze się w grono szukających języka do opowiadania na zewnątrz o rzeczach wewnętrznych. Wpisze się i pozdrowi.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *