Type and press Enter.

Chwiejna katedra / Artur Przybysławski / Pan Profesor

To powieść uniwersytecka w jej nieznanej mi dotąd, radykalnej odmianie, idącej w swej zajadłości znacznie dalej niż dzieła klasycznych, anglojęzycznych prześmiewców. Wielki hołd dla Rabelais’go, Sterne’a, Gombrowicza i innych znamienitych dżentelmenów, a zarazem pamflet na środowisko akademickie oraz filozofię i jałowość wielu spośród jej dogłębnych dociekań.

Przyznaję, że sama przedmowa wybrzmiała mi tonem nieco fałszywym, zahaczającym o pretensjonalność; na szczęście w miarę lektury dostroiłem się do częstotliwości autora (albo tenże rozpiął co najmniej jeden guzik w swym literackim kaftanie) i mogłem w pełni wziąć udział w zaproponowanej przez niego zabawie (albo sobie pochlebiam, że w pełni).

Jest wielką sztuką napisać powieść bez żadnej akcji, tymczasem Przybysławski tego właśnie dokonał, i to posiłkując się przede wszystkim terminologią nauk humanistycznych. Trzeba przy tym zauważyć, że powieść to pozorna, mimo spełnienia większości gatunkowych kryteriów. Z tego względu trudno „Pana Profesora” umieścić w konkretnym punkcie na polskiej mapie literackiej; jest odrębny, a więc i samotny.

Samotność tę dzieli zresztą z własnym protagonistą. Zenon Ela, profesor i nieszczęśnik, to ostatnie może ogniwo w długiej sztafecie filozofujących Zenonów, i choć może ogniwo nie najznamienitsze, ba, wręcz otwarcie dość poślednie, to śledzenie jego wzniosłych zmagań z niską rzeczywistością, obserwowanie, jak praktyka zadaje bobu jego teorii, dostarcza przedniej rozrywki i każe kontrolnie zerkać w lustro, czy aby ten kij z zadka na pewno wyjęty.

Przybysławski, zapatrzony w wymienionych powyżej mistrzów, uprawia walkę z absurdem za pomocą absurdu, toteż rzeczywistość przedstawiona w powieści siłą rzeczy jest rzeczywistością znacząco zhiperbolizowaną. Zjadliwy sarkazm autora, nieuznającego żadnych świętości, natychmiast nasuwa porównanie również z Bernhardem, tyle że orężem Przybysławskiego nie jest gniew, lecz kpina.

„Pan Profesor” aż skrzy się od nawiązań i kryptocytatów, być może skrzy się od nich aż zanadto, ale w końcu Przybysławski wyczarowuje nam istne święto literatury, a w święta wolno trochę popuścić pasa. Wiem zresztą z autopsji, jak trudno niekiedy powściągnąć to mrowienie, każące przywołać sekretnie kolejne bliskie sercu cudeńko, kolejnego zapoznanego a wyjątkowego twórcę.

Książka ta czytaczom mniej zorientowanym w temacie uświadomi z jednej strony, jak niewiele wspólnego z „prawdziwą” filozofią ma to, co potocznie rozumie się pod tym stanowczo nadużywanym terminem, z drugiej zaś wskaże, jak absurdalna oraz intelektualnie bezpłodna potrafi być ta „prawdziwa” filozofia, co było zresztą – obok lenistwa, niedowładu umysłowego i podagry – jedną z głównych przyczyn, dla których swą karierę naukową zakończyłem na wcześniejszym etapie niż Zenon Ela czy Artur Przybysławski.

Brawurowa propozycja autora gwarantuje rozrywkę na najwyższym poziomie, a sam Przybysławski, bezlitośnie poddający swego bohatera kolejnym skazanym na porażkę konfrontacjom z tzw. życiem, okazuje się twórcą bardzo autoironicznym. O tym, jak bardzo, niech zaświadcza pomieszczony w książce wykład o wyższości kobiety autorstwa Zenona, którego słownictwo i intelektualna dezynwoltura pozostają nie do odróżnienia od poetyki samego Przybysławskiego.

Nie dość tego; jako że największej myślowej ekwilibrystyki dokonuje Zenon Ela w stanie postkoitalnego uniesienia, per analogiam można się domyślać, że i sam Przybysławski pisał swą błyskotliwą książkę w stanie pobudzenia, jakkolwiek ciągłość tego pobudzenia wykluczałaby jego seksualny charakter, chyba że przyjęlibyśmy tezę o nadludzkich możliwościach autora bądź też ewentualność, że ten, rozzuchwalony faktem, iż u sterów WADA zasiada obecnie rodak, pozwolił sobie na niedozwolone wspomaganie.

Trudno byłoby również nie dostrzec bardziej uniwersalnego wymiaru tej niecodziennej pozycji, bo przecież w istocie nadyma się nie tylko Pan Profesor, ale i poseł, burmistrz, prezes, kierownik, nawet zwykły urzędnik, od którego cokolwiek zależy, i tak zbiorowo fundujemy sobie tę zstępującą makabrę, ugruntowaną nie tylko w kompleksach indywidualnych, ale i narodowych, jak to już pięknie opisano w „Trans-Atlantyku” czy „Wariacjach pocztowych”. Tym sposobem większość energii skanalizowana zostaje w postaci działań służących li tylko podtrzymaniu pozorów Ważności, również tak indywidualnej, jak i zbiorowej, skoro społeczeństwo złożone z jednostek Ważnych automatycznie staje się społeczeństwem Ważnym; a tymczasem to, co naprawdę ważne, w podskokach umyka na drzewo, nierzadko niestety bezpowrotnie.

Znajduję tu jeden tylko mankament. Otóż za fabularnym (o ile w ogóle można tu mówić o fabule) przeciwstawieniem wysokiego niskiemu podąża język, niespodziewanie przechodząc z jednego rejestru w drugi, i choć ten zamierzony kontrast da się jeszcze wybronić, to rozochocony Przybysławski zbyt łatwo popada miejscami w odautorski, przesadnie familiarny ton, przez co w warstwie językowej pojawia się odczucie inkoherencji (nie mylić z inkontynencją, choć podejrzenie takie byłoby uzasadnione na gruncie materiału, z jakim konfrontuje czytelnika autor). Trudno uznać to za „ubarwienia retoryki cyceroniańskiej”.

Jak zauważa Artur Przybysławski, rola recenzenta automatycznie, i zazwyczaj niesłusznie, stawia go ponad recenzowanym, co może skutkować spoglądaniem na autora z góry i zdradziecką łatwością w obrzuceniu go kamieniami tudzież błotem; i ja ze wstydem zauważam u siebie niekiedy subtelne oznaki występowania tego mechanizmu. Zapędziłbym się jednak za daleko, gdybym oddał mu się we władanie w przypadku „Pana Profesora” i chyba nie pozostaję w tym uczuciu odosobniony: znikomy odzew krytyczny na tę znakomitą książkę może na przykład świadczyć o kilku parach pełnych gaci.

utracjusz

Facjatę Artura Przybysławskiego zbezcześcił niesławny paweł m, opierając się na fotografii pochodzącej z archiwum własnego autora.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *