Odkładam właśnie na półkę Mam na imię nie mam, książkę Katarzyny Michalczak. I pierwszą rzeczą jaką mogę o niej powiedzieć to to, że wszystko jest tutaj połamane i pogięte: zaczynając od tytułu przez język i narrację, a na historiach bohaterów kończąc. I nie jest to wcale zarzut, myślę sobie, może wręcz przeciwnie.
Bo to są opowiadania o byciu między ludźmi, a bycie między ludźmi w zasadzie nigdy nie odbywa się bezkolizyjnie, przecież każdy coś z sobą niesie, ma coś w głowie i coś na głowie, radzi sobie tak albo inaczej. A autorka wzmacnia te historie, mówiąc nieraz o trudnych relacjach, o przemocy, o tym, jak tę przemoc raz odebraną, dalej niesiemy w życie, jak nasze krzywdy zawsze są z nami.
Opis relacji, tego jak pękają, jak zgrzytają, tego, jak bohaterowie popychają je do przodu i nieraz trzymają się ich kurczowo (bo znajome zło jest przecież łatwiejsze niż nieznajome nie wiadomo co), to jest rzecz szalenie trudna, bo trzeba tutaj oddać coś, co dzieje się między słowami i między działaniami, jakiś krajobraz emocji, układających się na bieżąco pod dyktando wydarzeń. Jakieś próby wróżenia z twarzy, ze słów, z tonu głosu drugiego człowieka, do którego emocji dostępu przecież nie mamy, którego w pełni zrozumieć nie możemy.
Język książki jest bardzo dynamiczny, postrzępiony; krótkie, zawieszone w próżni akapity opisują poszczególne sytuacje, ale zjawiają się tylko na chwilę, bo zaraz za nimi stoją już kolejne i trzeba nadążyć z relacjonowaniem. Raporty z pola bitwy. Autorka często oddaje głos dzieciom i mówi z ich perspektywy, poddając opowiadanie rygorom i możliwościom dziecięcego rozumienia. Do opisu wydarzeń dodaje próbę zrozumienia tego, co się dzieje. I są to próby często nieudane, bo jak ma tłumaczyć sobie świat dziecko będące ofiarą przemocy ze strony najbliższych? Zdarza się, że opowieści idą tutaj dwutorowo, tak że czytelnik śledzi na przemian dorosłe życie bohaterki (bo to prawie zawsze są opowieści o kobietach) i sceny z jej dzieciństwa. Może nachylić się nad nimi i pomyśleć sobie, że są blizny, które nie znikają.
Opowieści o samotnych matkach próbujących jakoś trzymać wszystko w ryzach, o relacjach między kobietami i mężczyznami, w których do głosu dochodzi jakaś przeszłość, o tym, jak wykrzywiają nas oczekiwania innych i sytuacje, w których inni wiedzą lepiej, jak mamy żyć. No i konieczność życia z sobą samą pomiędzy innymi, z których każdy także musi żyć sam ze sobą. To jest zbiór mozaik, krótkich przebłysków, które nie silą się na opowiadanie wielkich, poruszających opowieści – kończą się zaraz po tym, jak się zaczynają, często świecą po oczach jakimiś drastycznymi scenami, często urywają zaraz po tym, gdy czytelnik połapał się o co w nich chodzi. Krajobraz emocji i ran.
Koniec końców Mam na imię dobrze sprawdza się jako materiał do ćwiczeń empatycznych, do zdawania sobie sprawy, że wszyscy jesteśmy zanurzeni w tym samym świecie, że wszyscy na siebie wpływamy, tak odbieram Mam na imię. Mimo wszystko, to nie jest dla mnie opowieść o życiu z traumami, ale o życiu jako takim. Wszystko dobrze sklejone nieco rozchwianym językiem, trzyma się całkiem dobrze.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy
Pierwszy osobny akapicik poświęcić muszę dwóm ostatnim opowiadaniom: Domowi i Dziostrze. Wyciągam je przed szereg, bo chociaż krótsze, bardziej enigmatyczne i niejasne od swoich poprzedników, odznaczają się pewną poetyckością języka, którą szczerze mnie zachwyciły. Koniec pierwszego osobnego akapiciku.
Drugi osobny akapicik: okładka jest bardzo ładna. Po prostu, bardzo ładna. Robiła ją Patrycja Podkościelny. Jako, że nie zaniedbywałem nauki o pięknie, zwyczajnie lubię czytać ładnie zilustrowane rzeczy. Od razu dobrze się do nich nastawiam. Tak już mam.
Trzeci osobny akapicik: zastanawiam się, czemu to zawsze są opowieści o tym, że jest źle? I mam na myśli nie tylko tę książkę ale ogólnie przestrzeń kultury masowej. Może miał rację Tołstoj pisząc w Annie Kareninie: Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób, odpowiadam sobie, choć nie do końca mnie to satysfakcjonuje, chciałbym mimo wszystko więcej dobra. No ale nie jest to zarzut do tego konkretnego tytułu, skoro wpisuje się on w cokolwiek obfity nurt.