Kto normalny rozpoczyna zbiór sześćdziesięciu opowiadań arcydziełem?
Buzzati to niewątpliwie autor z wyższej półki. Jego wyobraźnia jest nieograniczona; światy, jakie buduje – zniewalające. Tworzy fantastyczne fabuły i nie zawsze potrzebuje do tego fantastycznych rekwizytów. Nastrój jest często baśniowy; rzeczywistość pozornie zwyczajna nagle zyskuje dodatkowy wymiar, zdradza swą inność jakimś obcym elementem, nową regułą.
Poraża wręcz mnogość poetyk, po które sięga autor. Przy tej różnorodności nie sposób uniknąć pokrewieństwa, choćby ze słynnymi rodakami – jakiś tekst przywiedzie na myśl Calvina, inny Moravię. Tych powinowactw jest więcej i niemal wszystkie w dobrym smaku. Na szczęście jego orężem znacznie częściej jest metafora niż symbol. Metafora pobłogosławiona jest darem wieloznaczności i u Buzzatiego często wiedzie węszącego czytelnika na manowce.
Włoskiego pisarza pasjonuje zagadka ludzkiej duchowości, co rusz ją bada, szturcha, prowokuje. Próbuje wywołać niepokój aksjologiczny poprzez natarczywe i pomysłowe kontestowanie wartości, którym zwykle hołdujemy, niezupełnie skrycie, ale i nie do końca oficjalnie, honorując rozmaite niepisane, lecz haniebne pakty, utrwalając semantyczny rozdźwięk między znakiem a desygnatem.
Sięga do samego sedna człowieka, do jego egzystencjalnego jądra; stawia go w obliczu tajemnic, które go przerastają, które muszą pozostać nierozwiązane, ale wcale nie mniej przez to nurtujące, wręcz bardziej: odwodzą od rutynowych zajęć, które zwykliśmy uważać za treść życia. Tymczasem Buzzati sugeruje, że treścią życia są właśnie te niepojęte tajemnice, skarby czekające za rogiem, do którego nie zdołamy się doczołgać, ale do którego musimy się czołgać: być może poprzez pył, w którym się czołgamy, zdołamy w końcu dojrzeć jakiś cień, jakieś odbicie, jakiś zarys albo tylko złudzenie czegoś większego od nas samych.
Niestety, opowiadania są nierówne; to znaczy styl i smak pozostają na niezmiennie wysokim poziomie, ale niektóre spośród historii na nieszczęście zawierają morał i wówczas Buzzati czuje potrzebę wyrażenia go wprost, dopowiedzenia tam, gdzie czytelnik powinien mieć przestrzeń na własną intelektualną przygodę. Świetnym przykładem jest opowiadanie „Spotkanie z Einsteinem”, które powinno się było zakończyć na przedostatniej stronie.
Bo mniej więcej w dwóch trzecich tomu opowiadania tracą impet, od kwestii egzystencjalnych dryfują ku sprawom bardziej przyziemnym, za czym idzie zamiana środków wyrazu na mniej wyrafinowane; momentami niebezpiecznie ociera się Buzzati o publicystykę, z okazjonalnymi wypadami na terytorium groteski. Choć elementy fantastyczne nie znikają całkowicie, dominuje ton jakiejś złośliwej prozaiczności, z coraz surowszymi wyrokami ferowanymi przez autora. I mimo że kilka tekstów z ostatniej części wyłamuje się z tej formuły, prawdopodobnie lepiej by było, gdyby ten zbiór nosił adekwatny tytuł „Czterdzieści opowiadań”.
utracjusz