Type and press Enter.

WSZYSTKO / WSZĘDZIE / NARAZ

Już kilka razy siadałem do pisania tekstu o Wszystko wszędzie naraz – kinowej rewelacji duetu dwu Danieli: Kwana i Scheinerta – kilka razy siadałem i za każdym razem parę akapitów szło w kosz. Bo tu za bardzo nie chodzi o napisanie, czy film jest dobry, czy nie, ale o zaznaczenie kilku rzeczy, które porusza i nie da się szerzej o nim pisać, bez pisania o sobie i to takiego pisania, jakiego najchętniej by się jednak nie pisało.

No ale od początku. Główną bohaterką filmu jest kobieta w średnim, być może nawet już dojrzałym wieku, prowadząca małą pralnię Evelyn, grana przez Michelle Yeoh. Urząd skarbowy lada moment zaleje ją karami, mąż biega za nią z pozwem rozwodowym, córka nie chce mieć z nią zbyt wiele wspólnego. Kamery zastają ją w nienajlepszym momencie jej życia, wszystko trzyma się jeszcze jakoś siłą rozpędu, ale lada moment legnie w gruzach. Dziesięciotonowa katastrofa na sześćdziesięciofuntowym łańcuchu.

Evelyn naprawdę znacząco odbiega od bohaterów, do których zdążyły nas przyzwyczaić filmy z wieloświatami w tle. Nie nosi ani przyciasnych rajtuz, ani peleryny, nie ma bohaterskich aspiracji i ciągot. Lada moment w jej życie wkroczy, z całym dobrodziejstwem inwentarza motyw multiwersum i okaże się, że Evelyn jest tylko jedną z nieprzebranie wielu wersji siebie samej. W każdym z wszechświatów podejmowała nieco inne decyzje, w każdym jest kimś nieco innym.

Samego przebiegu akcji streszczał nie będę, sporym plusem jest tutaj nieprzewidywalność, powiem tylko, że mamy tu do czynienia z popkulturowym majstersztykiem, rzeczą totalnie oryginalną. Duet Danieli zachowuje się trochę tak, jakby nikt przed nimi jeszcze filmów nie robił, jakby nie było jeszcze utartych torów i sprawdzonych sposobów na dostarczanie rozrywki i trzeba było wciąż improwizować. Narracja biegnie zmiennym tempem, dostosowuje się do wciąż nowych i nowych zasad, tak, że widz nie ma prawa przewidzieć dokąd, lada moment zabierze go film. Do tego świetni aktorzy, zaskakujące choreografie i doskonała oprawa. Jeśli chodzi o popkulturę, nie wiem czy da się osiągnąć więcej.

***

Ale to tyle jeśli idzie o tworzywo i kwestie techniczne, teraz zatrzymać trzeba się przy Evelyn. Odkrywa ona bowiem nie tylko fakt istnienia nieprzeliczonych wersji samej siebie, dowiaduje się też i jest to cokolwiek gorzkie odkrycie, że jest najgorszą możliwą wersją własnej osoby. Że każdy jej wybór prowadził ją do tej katastrofy, którą w momencie filmu jest jej życie. Że w każdym wyborze jakaś inna ona postępowała lepiej, wybierała mądrzej, jakoś się ratowała, tymczasem ona sama za każdym razem robiła kolejny krok w dół.

To jest złe uczucie i zły moment, znaleźć się w tym właśnie miejscu. Nagle dostrzegasz całą panoramę swojej przeszłości, czarną, groteskową, poskręcaną, jak na obrazie Boscha, widzisz konkretne momenty rzeczy się psują, z których płynie czerń i wiesz, że wszystko to Twoje dzieło. Pogratulować. I cała ta fantastyczna otoczka filmu – absurdalny, momentami cudownie niesmaczny humor, przeskakiwanie między światami, wybuchy i dziwactwa – stanowią w zasadzie jedynie tło dla tego momentu spotkania z prawdą o sobie samej. I choć zdaje się, że film z wielką powodzią kolejnych wydarzeń nie daje bohaterce przestrzeni na to spotkanie z sobą samą, to jednak zachodzi, to jest szalenie intymny, głęboki i gorzki proces, który wybrzmiewa w pełni, mimo, że często musi dziać się gdzieś między słowami.

Ale poza Evelyn jest jeszcze jedna postać (nie chcę zdradzać o kogo chodzi), ktoś, kto przemierzywszy wiele światów odkrywa, że w każdym z nich brzmi ta kakofonia muzycznego piekła, w każdym świecie ponosi klęskę, jest rozczarowaniem, postanawia więc się poddać. Bierze wszystkie niepowodzenia, wszystko co złe i patrzy na to, patrzy za długo, odkrywając przy tym, że tak naprawdę nic nie ma znaczenia, można już tylko się poddać.

To jest momentami szalenie gorzki film. I jeśli ktoś czuje, albo i wie, że jest najgorszą wersją siebie samego, albo zastanawia się nad tym, czy przypadkiem nie warto się poddać, koniecznie powinien go zobaczyć. To naprawdę może mocno zaboleć i cały ten ból znów dzieje się tutaj między słowami – ta opowieść o próbach walki o siebie samą i jeszcze bardziej zaciekłych próbach ratowania kogoś, kogo się kocha (próbach ratowania go przed sobą samym), i o tym, że czasem po  prostu nie wiele da się zrobić, bajgiel czeka. Gdy patrzysz na bajgla, bajgiel patrzy na Ciebie.

I nie jest to kino superbohaterskie (choć natężeniem akcji i zwrotów przeskakuje wiele efektownych produkcji), w którym wszystko da się uratować jakimś nagłym aktem heroizmu, podniosłą przemową albo zdobyciem jakiegoś magicznego artefaktu. Wszystkie próby znalezienia sensu, chwycenia się jakiejś nadziei, nawet jeśli przez kilka chwil działają, w końcu gasną i nikną.

Ale jest takie dobro, które świeci dopiero na końcu, gdy wszystko inne już zgaśnie. Bo mimo wszystko świeci tutaj słońce. Pomimo całego ciężaru, który dzieje się pomiędzy galopadą scen akcji, Wszystko wszędzie naraz jest filmem, który zostawia jakąś nadzieję, jakąś jasność, światło. Ratunek – niespodzianka – nie zawsze znajduje się w heroicznych czynach i niezwykłych przygodach. Czasami chodzi o rzeczy małe, które dzieją się na co dzień.

Jest dobro i jest miłość, trzeba pamiętać, jakkolwiek banalnie to nie brzmi. I to jest światło, które świeci dopiero na końcu. Jest niezwykle małe, więc gdy w oczy świecą Ci  reflektory i neony, to je ignorujesz, jest przecież zbyt małe i oczywiste, żeby zmienić cokolwiek. I dopiero kiedy wszystkie inne światła już pójdą, pogasną wszystkie te reklamy szczęśliwego i dobrego życia, którego nie masz i nigdy mieć nie będziesz, wszystkie manekiny Twoich innych, lepszych wersji powywracają się i zostaniesz sama / sam ze sobą, na dnie wszystkich tych nieudanych rzeczy i nie trzeba już będzie nikogo – nawet przed sobą – udawać, dopiero wtedy chwytasz się tego światła. Ale ono wystarcza.

Fakt, że jest dobro i że jest miłość, jest dla mnie niezrozumiały. Odrobina zaczynu, która zakwasza całe ciasto, wypluta pestka, która rośnie w drzewo i daje dom stu ptakom.  

***

Nowy film Danielsów przede wszystkim rozbawi i rozbudzi widza to jest przede wszystkim przezabawny spektakl audiowizualny, ale jeśli widz będzie patrzył uważnie, film zaboli go, zrani, może zmusi do konfrontacji z jakąś prawdą o sobie samym, na końcu poświeci trochę nadzieją, ale – jak pisałem – nie jakąś tam banalną, pompatyczną nadzieją rodem z amerykańskich filmów. Raczej ciepłym światłem rzeczy małych i bliskich.

Jak dla mnie film roku, widziałem dwa razy, chciałem iść trzeci, ale już nie puszczali. Jeśli gdzieś znajdziecie, gnajcie bez zastanowienia.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *