Type and press Enter.

NIESŁAWNY PRZEGLĄD LEKTUR STYCZNIOWYCH / 1/2023

Najsampierw lądowałem z Silmarilionem, no i co, rzeczywiście okazał się być tak dobry, jak wszyscy mówili. I to chyba tyle, co da się o nim napisać, reszta byłaby powtarzaniem tego, co już dawno napisane.

Dopiszę jeszcze może, że książkę czytałem jako rehabilitację po paskudnych Pierścieniach Władzy od Amazonu, serial koniec końców ma ten plus, że w końcu zmotywował mnie do tej lektury. W sumie zbierałem się od lat, książka leżała na półce i kurzyła się. Serial obiecał wiele, nie dostarczył zaś w zasadzie nic, no i jakoś trzeba było ten rozbudzony głód spraw śródziemnych zaspokoić. No to przeczytałem.

Poza tym, jako fan gier od Fromsoftware totalnie wpadłem w ten rytm, w te mowę o dawnym świecie, po uszy jeszcze zanurzonym w tajemnicy, w ten język, którym zwykle mówi się w mitach i legendach – czułem się jakbym czytał wstęp do którejś z części Dark Souls, z tym, że rozciągnięty na kilkaset stron. No i wiadomo w tle wybrzmieć musiała chóralno-orkiestrowa muzyka z nut Yuki Kitamury.

Potem czytałem Radio wolne Albemuth od Philipa Dicka i cholera! Jakie to było dobre! Chyba najdziwniejsza z książek Dicka, jakie do tej pory czytałem, może na równi z cyklem VALISA, z którym zresztą wiąże ją niezła historia. Było tak:

W 1974 roku Dick miał te swoje epizody – miał wówczas doznać szeregu wizji/urojeń, w których za pośrednictwem satelity skontaktował się z nim sam Bóg, odsłaniając przy tym prawdę o naturze świata. Dick napisał potem właśnie Radio wolne Albemuth, w którym wydarzenia te opisał obficie mieszając je z polityczną fikcją, rzecz została jednak cofnięta przez wydawcę z sugestią dokonania poprawek i w procesie owych poprawek Dick rozwinął pewne pomysły i napisał swoje trzy ostatnie książki, zwane potem cyklem VALISA.

Samo Radio pozostało zaś niewydane aż do 1985 roku, kiedy to, już po śmierci Dicka, na fali pośmiertnej popularności wzmożonej Łowcą Androidów Scotta wydano kilka niepublikowanych wcześniej książek. I ja zawsze wyobrażałem sobie to całe Radio jako taką protoksiążkę, rzecz niepełną, pisaną w euforii i pośpiechu na kolanie, więc jakoś tak nie spieszyłem się do sięgania po starsze wydania, dopiero teraz, zmotywowany ładnym wznowieniem, po nią sięgnąłem – i cholera – rzecz jest świetna!

To jest zupełnie inne pisanie, coś jedynego w swoim rodzaju – i chociaż słowa te zazwyczaj są stylistycznym sloganem, w tym wypadku są szalenie trafne – trochę dystopia, trochę fikcja, trochę świadectwo o paranoi autora, przepełnione autobiograficznymi wtrętami. I tak, rzecz jest dziwna, i ktoś być może trafnie zauważył, że nie należy zaczynać od takich rzeczy przygody z Dickiem. Ale z drugiej strony – to jest Dick u szczytu, być może nie jest to szczyt jego pisarskiej formy, ale z pewnością u szczytu bycia Dickiem. No popatrzcie, przecież w jego pisaniu zawsze chodziło o pewien niepokój, że świat jest być może inny niż go widzimy, że gdzieś jest być może jakaś prawda, którą się przed nami ukrywa, do której nie mamy dostępu, którą jedynie przeczuwam. Tutaj wszystkie te fikcje zbiegają się w punkcie, który dla samego autora jest w dużej mierze prawdą.

Totalitarna wersja Stanów, w których Bóg za pomocą satelity kontaktuje się z wybranymi i tworzy ruch oporu inwigilowany przez tajnych agentów i siły specjalne, wszystko to spięte w ramy wojny dobra i zła trwającej już od tysiącleci. Jasne, można to nazwać majakami paranoika, ale to tutaj pisanie Dicka jest pełne, tutaj jest prawda o nim samym. Lech Jęczmyk we wstępie do VALISA napisał, że zdrowy małż nie rodzi perły. Pisanie Dicka – ta perła – wydawałoby się dziwnie niekompletne bez tego epizodu na końcu, bez tej kropki nad i. Dzięki tej kropce pisanie staje się tym, czym pisanie być powinno – jakimś świadectwem, jakąś prawdą.

I może racja, być może nie należy zaczynać znajomości z Dickiem od Radia, ale jeśli już czyta się Dicka, koniecznie trzeba o te ostatnie książki zahaczyć, tak żeby oddać mu sprawiedliwość, sobie zaś sprezentować kawał oryginalnego i niepowtarzalnego pisania.

A potem czytałem nowego Twardocha, Chołod ja czytał. No i co – dobry był, a jaki miał być? Moją ukochaną książką, tak ogólnie, jest Lód Jacka Dukaja no i Chołod poruszył w mojej głowie podobne struny. Są pierwsze dekady XX wieku? Są. Jest rosja i Syberia? Jest. Jest stylizowany język? Jest. Są wszędobylskie biel i zimno? Są. Jak ja na te elementy trafiam, to już mi w mózgu dopamina płynie! Już mi się podoba!

No ale wiadomo, książka broni się czymś więcej, jak tylko zimowo-historycznym anturażem. Opowiada historię starego bolszewika, który w ramach wdzięczności za wierność idei, załapuje się na darmowy i przymusowy turnus w sanatorium, to jest w łagrze na Syberii. Obozowe życie, pełne bólu i przemocy, robi niemałe wrażenie – ale my już Szczepana Twardocha znamy i dobrze wiemy o tym, że Szczepan Twardoch zaciera ręce i cieszy się ilekroć trzeba przemoc i cierpienie opisywać! No i rzeczywiście jest drobiazgowy, naturalistyczny, a to cierpienie jest przejmujące, namacalne, bliskie ciału, przenikliwe jak to zimno, w które bohater potem ucieka. A w tym zimnie nic jeno biel, noc polarna, polarne niedźwiedzie i najgorsze ze wszystkiego spotkanie z „ja”, zdolne przecież do wszystkiego, żeby iść dalej, żeby dalej żyć.

I cała ta droga, całe to pisanie – o obozach, o zimnie, o niedźwiedziach i o odnalezieniu Chołodu jest po to, żeby móc po wszystkim zadać jedno pytanie: JEST JA JESZCZE CZEŁOWIEK? Bo po drodze dzieje się wiele rzeczy i to takich rzeczy z rodzaju takich, co to ich człowiek na co dzień nie robi. Jak to u Twardocha – pisanie ciemne, mocne, drastyczne.

I wszystko mi tutaj pasuje, poza momentami, w którychg pojawia się sam autor, albo raczej jego bliźniacze alter ego. Historia właściwa – ta z lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku – przeplata się tutaj z wydarzeniami mniej więcej współczesnymi. Pisarz wybiera się na Spitsbergen, by zaznać trochę spokoju w odosobnieniu. I cały czas para się tam prawdziwie twardzielskimi czynnościami – z zaciętą miną idzie w śnieg, byle dalej od ludzi, popija sobie burbon w namiocie, nasłuchując przy tym, czy jaki niedźwiedź się nie zbliża, stoi za sterem jachtu, wypatruje gór lodowych, pali nawet papierosy i ja sobie cały czas wyobrażam tę jego zawziętą minę przy tym wszystkim, jak tak patrzy w dal i brwi marszczy! Wszystko co robi jest szorstkie i poważne.

Ilekroć pojawiały się te rozdziały współczesne (będące na szczęście w mniejszości), przewracałem oczami i wyglądałem powrotu do przeszłości. Chociaż trzeba im oddać sprawiedliwość – ta klamra współczesności, opowiadania historii z perspektywy, dużo do niej wnosi, dużo jej daje, ustanawia jej ostateczny wydźwięk.

No a teraz czytam Tarninę Marty Kucharskiej i jestem już w połowie, mogę zatem dość bezpiecznie napisać Wam, że jest to dobre. Zresztą o tym, że jest dobrze, dowiedziałem się już na pierwszej stronie książki, która łapie, chwyta i trzyma. Powiadają, że pierwsza strona to jest wizytówka reszty. Tutaj jest to trafne, bo dalej nadal jest świetnie.

To jest dość kameralna opowieść o śmierci i odchodzeniu. Ktoś tam znika, a my to zniknięcie obserwujemy z perspektywy rodziny, która nie do końca pogodziła się z tym wszystkim, skupiając się raczej na zaprzeczaniu i wypieraniu tej prawdy, że ktoś tutaj był i był a potem zniknął i uporczywie go nie ma.

Okazuje się jednak, że zmarła miała domek na południu, pod granicą. Domek w którym wiodła ukryte życie, o którym rodzina nic nie wie, nikt nie kwapi się do sprawdzania co i jak, bo przecież to oznaczałoby konfrontację z przeszłością, trzeba by w końcu przyjąć tę prawdę o odejściu, no ale w końcu trzeba to zrobić, w końcu wyruszyć na prowincję i to ukryte życie na nowo odkryć, przy okazji pozwalając sobie na przetrawienie śmierci.

Zderzenie dwu światów – nagłe pojawienie się młodej lekarki w obcym, cudacznym, na pierwszy rzut oka wrogim miejscu, to jest dobra historia. Autorka nie szyje jej wcale czarnymi nićmi, wychodzi na to, że opowieść o śmierci i odchodzeniu może być pełna pogody, lekkości, zabawnych nieporadności i nieporozumień, małych, codziennych zdarzeń, wszystko to sprzyja przełykanej powoli pustce i smutkowi, które koniec końców rozpuszczą się pewnie – zgaduję – w życiu.

Książkę czytam, jestem w połowie, będę o niej jeszcze pisał osobno. Póki co daję sygnał – warto sięgnąć. Z tego co wiem, chociaż od premiery niedaleko, ruszył już drugi dodruk.

***

No, to tyle. Więcej w styczniu nie przeczytałem i już pewnie nie przeczytam, choć w rękach już trzymałem i kartkowałem nową książkę od Łukasza Lamży (a to zawsze jest wydarzenie!) o niej jednak napiszę pewnie już w lutym. Póki co ląduję z Tarniną. Dobry miesiąc to był, powiem Wam. Pozdrowienia!

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *