Type and press Enter.

Dzieciaki na rowerach ratują świat. „Magiczne lata” McCammona opowieścią o każdym z nas

Chłopiec na rowerze wpatruje się w jezioro nocą.

Kids on bikes to dość specyficzny gatunek (a raczej wariacja gatunkowa, zderzenie różnych motywów i wątków). Specyficzny, bo wydawałoby się, że ograniczony w swojej formie, łatwy do wyeksploatowania, a przez to – powtarzalny.

Tymczasem to właśnie on dostarczył mi kilka cudownych historii, absolutnie topowych, do których będę regularnie wracał, dopóki nie zostanę wezwany na drugą stronę rzeki (używając słów Damy, jednej z postaci omawianej dziś powieści). Do tego zacnego grona dołączyły „Magiczne lata” Roberta McCammona – zaliczane do klasyki literatury amerykańskiej.

Ale po kolei.

Fabuła kids on bikes opiera się na kilku prostych, acz obowiązkowych schematach. Poznajemy grupkę dzieciaków (jeszcze nie nastolatków w pełnym znaczeniu tego słowa, ale balansującą gdzieś na dziecięco-młodzieńczej granicy) najczęściej w okresie około wakacyjnym. Ów paczka stawiana jest w obliczu tragedii / zagadki do rozwiązania / problemu bezpośrednio uderzającego w ich beztroski świat. Pomocy dorosłych oczekiwać nie mogą – z różnych względów – a cała draka bez wątpienia zmierza do czegoś strasznego i zarazem pociągającego. Dojrzewania.

Wbrew pozorom nie są to książki młodzieżowe, lecz trzeba też zaznaczyć, że odbiorców mają w różnych grupach wiekowych. W swojej uniwersalności sprawiają, że każdy czytelnik, zarówno nastoletni, jak i dojrzały (ba! nawet przejrzały), znajdzie w nich cząstkę samego siebie – świeżą, igrającą w duszy, lub obecną w sercu przed laty.

Tak więc w „Magicznych latach” mamy nasze kids on bikes. Nic nowego i odkrywczego. Dokładnie o ten motyw opartych jest wiele innych znanych książek i opowiadań, jak np. „TO” i „Ciało” Stephena Kinga, „Letnia noc” Dana Simmonsa (wznawiana w 2024 roku pod tytułem „Lato nocy”) czy polski przedstawiciel: „Grzechót” Macieja Lewandowskiego.

Nie roszcząc sobie praw do miana specjalisty, do niedawna wydawało mi się, że nic lepszego niż „Ciało” w tej tematyce nie będzie mi dane przeczytać (ekranizacja „Stań przy mnie” z nieodżałowanym Riverem Phoenixem też jest niczego sobie). I choć nie uświadczymy tam „bikesów”, historia spełnia wszystkie inne wytyczne gatunkowe. Co tu dużo gadać, nowela o czwórce dzieciaków z Castle Rock podążającej wzdłuż torów, aby odszukać podobno potrąconego i martwego rówieśnika, chwyta za serducho i nie puszcza. Od lat. Niezmiennie. Za każdym razem.

I tak trwało sobie „Ciało” na szczycie rankingu, stałe i nie niepokojone. Aż tu nagle wpadły mi w ręce „Magiczne lata” i musiałem zrewidować poglądy. Książka zdetronizowała Stefcia – to raz. Dwa: objęła mnie całego, wytarmosiła, wyżęła jak mokrą bieliznę i wreszcie oddała światu – zmienionego.

Robert McCammon stworzył dzieło kompletne, przede wszystkim o dorastaniu, koncentrujące się nie na grupie, lecz jednym chłopcu, głównym bohaterze – Corym.

Cory jest wrażliwą jednostką z potężną wyobraźnią (wydaje mu się, że chce zostać pisarzem, ewentualnie mleczarzem – jak tato). Ma kilku przyjaciół; wspólnie jeżdżą na rowerach, urządzają biwaki i biegają po leśnych polanach, udając że szybują wśród obłoków. Ale Cory równie chętnie siada ze swoim ukochanym psem na ganku, by popatrzeć na zachód słońca, albo zamyka się w pokoju i tworzy opowiastki o potworach z kosmosu i innych plugastwach wypełzających z bagien.

Mamy wczesne lata 60. Przed nami wojna w Wietnamie, rewolucja seksualna, hipisi. Za nami: II Wojna Światowa (wciąż silna w pamięci większości społeczeństwa), Dallas 1963 roku.

Cory zdawałoby się żyje w innym świecie, z dala od wszystkiego, co złe. Mieszka z kochającymi rodzicami w małej mieścinie na południu Stanów Zjednoczonych, gdzie Martin Luther King, oględnie mówiąc, nie należy do postaci lubianych, a Ku Klux Klan ma się lepiej niż dobrze.

I to właśnie jest tło historii, jaką snuje McCammon. Nie spieszy się przy tym, skupiając na pozornie nieznacznych szczegółach i opisując realia doskonale sobie znane (to w dużej mierze powieść autobiograficzna). Robi to w sposób sentymentalny i wyjątkowy, kreśląc laurkę do czasów dzieciństwa.

Jest uroczo. I na tyle uniwersalnie, że nawet gość urodzony 40 lat po autorze, dorastający w innych czasach i odległej Europie wschodniej, czyta tę książkę z wypiekami na twarzy i łzami cisnącymi się do oczu.

Do tego język… kwiecisty, bogaty, sugestywny, cudowny. Trudno raz po raz nie zatrzymywać się, by podziwiać. Zresztą zobaczcie sami:

„Aż nazbyt wyraźnie widziałem, że mój ojciec – nie mityczny heros, nie superman, po prostu dobry człowiek – jest samotnym podróżnikiem na pustyni cierpienia.”

Poszukiwacze pięknych zdań i cytatów będą ukontentowani!

 

„Magiczne lata” przedstawiają rok z życia Cory’ego, w ciągu którego chłopiec stopniowo dorasta. „Stopniowo” jest tu kluczowym słowem.

W powieściach gatunkowych często spotykamy się z konkretną sytuacją determinującą i napędzającą fabułę, która w jakiś sposób wpływa na głównego bohatera i zmienia go.

Tutaj jest inaczej, bo i cała książka opowiada o zmianach wszelakich. To bolesny proces, podczas którego dwunastoletni chłopiec jest powoli odzierany ze swojej niewinności i dziecięcej magii.

Setkami spadają na niego bomby definiujące go na nowo, zmuszające do przewartościowania życia i zmierzenia się z problemami dorosłych. Są to ładunki miniaturowe, np. popsuty rower i brak pieniędzy na kupno nowego, niesprawiedliwe traktowanie w szkole czy strach przed lokalnymi chuliganami. Ale przychodzi też pora na potężne uderzenia, jak alkoholizm ojca jednego z przyjaciół, niespełnione marzenia, strata, rasizm, pierwsza miłość i związane z nią rozczarowania.

Krok po kroku zmienia to postrzeganie przez Cory’ego rzeczywistości, rodziców, dziadków, sąsiadów, nauczycieli, przyjaciół. Stara się znaleźć miejsce w otaczającej go przestrzeni, dostrzec cel i poznać odpowiedzi na pytania, z którymi ludzie mierzą się bez ustanku.

Pomaga mu wyobraźnia, podsuwając czasami magiczne rozwiązania problemów, których jego wciąż dziecięcy umysł nie jest w stanie zrozumieć i ogarnąć. Dlatego też w swojej opowieści Cory nagina fakty i podrzuca nam fałszywe tropy, ale trudno go za to winić, bo i nie ma złych zamiarów. Robi to, czego pragniemy my wszyscy: radzi sobie.

Ach, Cory, Cory…

Gwarantuję, że nie raz i nie dwa zakręci się wam łezka w oku, a broda zatrzęsie, podążając za myślami chłopca niemogącego pogodzić się z… życiem.

 

Długimi fragmentami jedna kwestia zgrzytała mi w zębach, niczym kromka z masłem po upadku na ziemię tą niewłaściwą stroną. Otóż znajdują się tu liczne wątki grozy oraz kryminalna zagadka. Ta ostatnia (trup w jeziorze) stanowi punkt wyjściowy historii, napędzając poszczególne jej etapy.

Zastanawiałem się, po co autor sięgał po te rozwiązania. Przecież są w ogóle niepotrzebne, a „Magiczne lata” dużo lepiej wybrzmiewają bez fantastycznego elementu, opowiadając po prostu o ludziach i (umierającej) magii dzieciństwa.

W końcu autor mi odpowiedział, jakby przez cały czas słyszał moje narzekania i, zirytowany, przerwał wykład, aby naprostować niesfornego słuchacza.

Zrobił to ustami Vernona Thaxtera, jednej z bardziej ujmujących postaci. I to w jakim stylu! McCammon nie usprawiedliwia się, posypując głowę popiołem, lecz tłumaczy mi, po co to wszystko. Jak nauczyciel dziecku na lekcji.

Ponadto mam nieodparte wrażenie, że zakpił sobie nie tylko z czytelnika, ale też samego siebie i literatury jako takiej: jej trendów, oczekiwań i wymagań rynku.

Nieczęsto zdarza się uczucie, że autor poprzez powieść prowadzi ze mną prawdziwy dialog, ignorując dzielące nas czas i przestrzeń. Więcej! – dialog oparty o wzajemny szacunek i zrozumienie.

Oj… będzie podium za 2024 rok. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem pewien.

 

Czytajcie „Magiczne lata”. Czytajcie Roberta McCammona.

Mocny to gość.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *