Nie jest tajemnicą, że dobrze napisana postać złoczyńcy potrafi zepchnąć na drugi plan nawet najbardziej lubianego bohatera. I co ciekawe, wcale nie musi to dotyczyć kryminałów, choć to z nich wywodzą się persony zaliczane do pewnego archetypu zła gnieżdżącego się w człowieku.
Próbę stworzenia kogoś takiego podjął Robert McCammon. Co prawda sięgnął po sprawdzone, może nawet oklepane schematy, ale dołożył do nich coś ekstra.
Co z tego wyszło? „Pan Slaughter”.
A dokładniej: Tyranthus Slaughter. Golibroda z Londynu, podejrzany o dziesiątki morderstw, sam chełpiący się tym, że ma ich na koncie znacznie więcej. Brzmi znajomo? Powinno. Ale jeśli nie, to bardzo proszę wyobrazić sobie, że pan barber wykonuje obowiązki zawodowe, pięknie przy tym śpiewając.
Tak, Sweeney Todd we własnej osobie!
O tę postać (fikcyjną, choć z legendami o rzekomej autentyczności) McCammon oparł szkielet powieści – już trzeciego tomu o przygodach Matthew Corbetta.
Wątpliwości, że Tyranthus to Sweeney mieć nie wypada, bo i w treści zostało wspomniane, że Slaughter w zbrodniczej karierze posługiwał się wieloma nazwiskami – znany był między innymi jako Tod.
Człek to nieprzeciętnej inteligencji i jeszcze większej przebiegłości. Uważny obserwator, krasomówca będący zawsze trzy kroki przed swoim przeciwnikiem.
I to właśnie z kimś takim musiał zmierzyć się Matthew wraz z przyjaciółmi. Jak mu poszło? Tego zdradzać nie będę, choć powiem tylko, że przeprawę miał długą i ciężką, podczas której nauczył się niejednego o samym sobie.
Mamy rok 1702. Nowy Jork – miasteczko młode, niewielkie, z raptem kilkoma tysiącami mieszkańców. Dookoła niewiele związanego z cywilizacją i człowiekiem „nowoczesnym”, Europejczykiem. Puszcza, pustkowia i rdzenni mieszkańcy Ameryki: czasami przyjacielscy, kiedy indziej – rządni krwi białych.
Osobiście uwielbiam te klimaty. Podróże w nieznane, odkrywanie nowego świata, przygoda. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie ma co romantyzować tego okresu w historii ludzkości, gdyż wiąże się z jedną z okropniejszych zbrodni popełnionych na drugim człowieku.
Jednak od najmłodszych lat tego typu książki uderzają w moje czułe struny, i tak już pewnie zostanie.
Tak więc Matthew Corbett wraz ze swoim kompanem – Hudsonem Greathousem – dostają zadanie przetransportowania groźnego więźnia (Slaughtera) ze szpitala psychiatrycznego na statek płynący do Anglii, gdzie ma być osądzony i skazany za swe zbrodnie.
Od początku relacja strażnik-więzień rozbudza apetyt na czytelnicze mięcho. Między młodym detektywem („człowiekiem od rozwiązywania problemów”) a zbrodniarzem nawiązuje się pewna nić porozumienia. Ten drugi wielokrotnie powtarza, że ceni sobie rozmowy z ludźmi inteligentnymi, z kolei pierwszy jest śmiertelnie przerażony, lecz jednocześnie dziwnie zafascynowany.
Przyznam szczerze, że podczas początkowego etapu ich podróży, przypominały mi się dialogi, jakie odbywał Hannibal Lecter najpierw z Willem Grahamem, a później – Clarice Starling.
To rozgrywka na trudnych do określenia zasadach, może nawet walka na śmierć i życie, podczas której musisz nieustannie się pilnować, by nie popełnić gorzkiego w skutkach błędu.
Tyle z perspektywy młodego Corbetta. Slaughter wydawał się wiecznie rozbawiony i zadowolony z życia, mimo że to on siedział skuty łańcuchami i z kulą u nogi.
Fabuła pędzi i nie zamierza się zatrzymywać nawet na moment. Spotykamy postacie znane z poprzednich tomów, ale poznajemy również wiele nowych, jak np. Chodzący w Dwóch Światach. Indianin (pozwolę sobie użyć tego słowa, mimo że za nim nie przepadam, na potrzeby rozmowy o powieści rozgrywanej we wczesnych latach XVIII wieku), którego historia smuci na zbyt wielu poziomach.
Czuję się w obowiązku zaznaczyć, że miałem problemy z decyzjami, jakie podejmował główny bohater. Większość z nich przyprawiała o skręty kiszek i ból dziąseł. Były… niepotrzebne i daleko komplikujące i tak niewesołą sytuację, że aż chciało się trzepnąć chłopaka w ucho. Serio.
I tu powstaje pytanie: czy to celowy zabieg McCammona? Jeśli tak, czapki z głów. W cudowny sposób pokazał, że czasami nie warto na siłę naprawiać nienaprawialnego błędu, a po prostu żyć z jego konsekwencjami. Inaczej narazimy siebie i innych na kolejne trudności i przykrości, czasami te najgorsze.
I znowu: podejmując próbę naprawienia „świeżych” błędów, z naginaniem rzeczywistości, wpadamy do paszczy węża zjadającego własny ogon. A imię jego ból i cierpienie.
Z drugiej strony, obawiam się, że autor stosował tego typu zabiegi, żeby mu się spinały rozwiązania fabularne. Wtedy trochę gorzej to wypada, a czytelnikowi pozostaje pogrozić pisarzowi palcem. „Oj, oj. Żeby mi to było przedostatni raz!”
Niemniej „Pan Slaughter” dostarczył mi masę frajdy (jakkolwiek to brzmi w kontekście kogoś takiego) i pewnym jest, że jeszcze nie raz zanurzę się w świecie Matthew Corbetta.
A tam w bólach formują się Stany Zjednoczone Ameryki.
Za egzemplarz książki stokrotnie dziękujemy Wydawnictwu Vesper!