Jak ja lubię nie wiedzieć nic o książce w momencie, gdy biorę ją do ręki! Zaczynając W dół do ziemi Roberta Silverberga byłem przekonany, że czeka mnie lektura postvernowskiej, fantastycznoprzygodowej fikcji naukowej, wariacji na temat Podróży do wnętrza Ziemi – zwiódł mnie tytuł, zwiodła mnie okładka, na której bohater przemierza wypełniony dziwaczną florą i fauną świat. Słodki jest żywot ignoranta!
Nie wiedziałem nic, albo prawie nic, bo znam przecież autora, ale tym bardziej możliwą wydała mi się zabawa w odświeżenie dziewiętnastowiecznej, pokrytej już kurzem konwencji – w końcu majstrowanie przy konwencjach to specjalność Silverberga, o czym przekonać mogliśmy się, sięgając po wydaną niedawno Księgę czaszek albo przypomnianego przed rokiem Pana ciemności.
Inspiracje dziewiętnastowieczne – owszem są – jednak zupełnie inne, niespodziewane i zaskakujące. W dół do ziemi bierze na tapet motywy conradowskiego Jądra ciemności, nie chce jednak opowiadać nam znowu tej samej historii w nowym anturażu, zamiast tego wybiega nieco dalej – w konsekwencje. Kolonialne echa ekstrapoluje na eksplorację kosmosu. Człowiek odkrywca, zdobywca, każdy nowopoznany ląd bierze w posiadanie (przebiegłe użycie flagi – por. Eddie Izzard) i to, czy tę flagę wbijamy w ziemię po drugiej stronie Atlantyku, czy na drugim brzegu morza gwiazd, nie czyni nam specjalnej różnicy – choć dla mieszkańców tamtejszych ziem (przez nas uważanych za barbarzyńców) wydaje się to być zapewne aktem cokolwiek niezrozumiałym i (słusznie) barbarzyńskim.
Bohater Silverberga, niejaki Gundersen, niegdyś zarządca jednej z podbitych przez ludzkość planet, po latach wraca do miejsca swej pracy – na planetę Belzegor, którą, jakże dobrodusznie, po okresie dłuższej eksploatacji, ludzkość postanowiła zwrócić w ręce autochtonów. I cholera – to jest niezwykle ciężkie, niezwykle głębokie rozliczenie z przeszłością. Rozliczenie bardzo osobiste, w końcu bohater sam rusza w obce dżungle, zdaje się na łaskę tych, którzy z jego ręki cierpieli.
Zawsze jak piszę o Silverbergu, po głowie kołacze mi się cytat z jego Pana Ciemności o tym, że „istnieją podróże w dal i istnieją podróże w głąb” – i w kolejnych jego książkach obie te wyprawy łączą się, bohaterowie przebywają daleką (w sensie przestrzennym) drogę, jednocześnie drążąc głęboko w sobie samych. Tutaj Gundersen przemierza obcą planetę wraz z jej właściwymi mieszkańcami, zanurza się w ich kulturze, filozofii i wierzeniach – dopiero wtedy odkrywa ogrom krzywdy, którą wyrządzał temu miejscu na mocy jakiejś samozwańczej ludzkiej wyższości. Dopiero wykroczenie poza ludzki sposób myślenia i widzenia, poza wszystkie wartościowania i oceny, pozwala zobaczyć właściwą perspektywę.
Lektura to tym cięższa im lepiej zna się ten smak wstydu i ciężar przebaczenia. Nie przebaczenia ze strony krzywdzonych – to jest o procesie, w którym to my dobrodusznie odpuszczamy coś komuś, ale tego cięższego przebaczenia, którego doznają krzywdzący, na których ciąży wina i wstyd. Ta bierna strona przebaczania, zdaje się być znacznie trudniejszą. Ciężko jest nosić dobro, na które się nie zasłużyło, każdy z nas ma pewnie jakąś historię z takim właśnie ciężarem, a jak nie ma, to pewnie prędzej czy później ją nabędzie.
To jest książka o krzywdzie, o wybaczeniu, o wychodzeniu poza „nasze” własne patrzenie i rozumienie, o przyjmowaniu tego dobra. W obszernym wstępie Silverberg wspomina, że pisał to wszystko w Afryce i tak naprawdę pisał to wszystko o Afryce – biały na Czarnym Lądzie, któremu kolonializm wyrządził tyle krzywd i zła. Sam autor przyłożył się do nich co najwyżej pośrednio i z opóźnieniem, ale nie przeszkodziło mu to w głębokim kopaniu w poczuciu winy i przebaczenia, które kazał nosić swojemu bohaterowi.
We wstępie autor wspomina też, że bardzo długo nie lubił tej książki, uważał ją za jedno ze swoich słabszych dzieł, nawet wycofał ją z ubiegania się o nagrody i dopiero niezwykle pozytywny odbiór przekonał go do powrotu i weryfikacji swoich z nią relacji. W perspektywie czasu W dół do ziemi stało się jednym z jego ulubieńców i jest to ocena cokolwiek słuszna. W całej, skądinąd bardzo dobrej serii WYMIARY wydaje mi się jak dotąd pozycją najlepszą (choć Peter Watts i kolejni pojawiający się w serii autorzy mocno depczą jej po piętach) – zwięzłą i intensywną, niezwykle głęboką i poruszającą. Ciążącą jak wyrzuty sumienia, jak wybaczenie, za które nie chce się niczego w zamian.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy
Książkę do testów na ludziach dostarczyło Wydawnictwo Vesper