
Seria Wymiary, którą powoli, acz skrupulatnie sobie dawkuję, sięga w różne, skrajnie zakątki obszernego gatunku jakim jest science fiction. W jej skład wszedł już między innymi Peter Watts, ze swoim hard sf, które jest na tyle hard, że autor zwykł dołączać do swoich książek notki bibliograficzne i spisy książek i artykułów, na których się opierał. Jest też Robert Silverberg ze swoimi głęboko humanistycznymi, introspektywnymi, rojącymi się od alegorii książkami, w których bohaterowie wędrują nie tyle w dal, co w głąb, znajdując przy tym często stwory najdziwniejsze z wszystkich — siebie samych! Mocno penetrowane są też rejony rozrywkowego i przyjemnego pisania, najlepszym reprezentantem będzie tutaj John Scalzi, piszący swoje fikcje choćby o dalekich krewnych Godzilli.
Do tej pory to właśnie Scalzi w serii Wymiary odpowiadał za segment akcja i przygoda, to w jego książkach trzeba było odpinać wrotki i zwyczajnie się bawić, zapominając od czasu do czasu o logice i konsekwencji ciągu wydarzeń, co, prawdę mówiąc, całkiem sobie ceniłem. Królował w rozrywkowym segmencie niepodzielnie aż do teraz, bo oto, cały na biało, na scenę wchodzi Harry Harrison i jego opowieści o Stalowym Szczurze (wydanie kryje trzy tytuły: Stalowy Szczur: Narodziny, Stalowy Szczur idzie w kamasze, Stalowy Szczur gra bluesa). Wkracza na scenę i przesuwa granice tak daleko, że muszę sobie przedefiniować rozmieszczenie poszczególnych twórców w całej serii!
Harrison zaczyna w myśl zasady, że “zaczynać trzeba od trzęsienia ziemi, a potem się zobaczy”, wrzuca więc swojego bohatera, niejakiego Jamesa Bolivara diGriza w sam środek sytuacji bez wyjścia. Młodzieniec stoi w banku z bronią w ręce, terroryzuje klientów i pracowników, specjalnie się przy tym ociągając i niecierpliwie czekając na przyjazd policji — czekając niecierpliwie, albowiem od samego początku taki był plan. Dać się złapać, dać się zamknąć.
Bohater wykłada czytelnikowi swój zawiły ciąg myślowy, z którego dowiadujemy się, że na skutek wcześniejszych doświadczeń rodzinnych i rówieśniczych (a także zapewne zmian neuronalnych, o których bohater pojęcia zapewne nie ma), diGriz postanowił zostać największym łajdakiem w dziejach i aby tego dokonać, trzeba mu dostać się do więzienia, gdzie mógłby pobierać nauki od bardziej doświadczonych i zepsutych mentorów. My tu na statku takie postawy pochwalamy, zwłaszcza, że plan Szczura wypalił.
Właśnie. Tutaj pojawia się całkiem solidny problem, który z tą lekturą miałem. Plany Szczura zwyczajnie działają. Ja rozumiem, to jest część konwencji, humoru i niejako założenie początkowe całej książki, to, że bohater, będąc w najciemniejszej z dup, potrzebuje dwu-trzech akapitów, żeby opracować metodę wydostania się z owej najciemniejszej dupy, potem zaś kolejnych kilku akapitów na realizację, w wyniku której bohater znajduje się w nowym ambarasie, spada z deszczu pod rynnę, jak zwał tak zwał.
Problem w tym, że spadłszy pod tę rynnę, Szczur kombinuje kolejny doskonały plan, który znowu po prostu się udaje i zaprowadza go do kolejnej sytuacji, w której coś wykombinować trzeba. Mam wrażenie, że Harrison nie bierze wdechów między kolejnymi rozdziałami, nigdzie, nawet na chwilę nie odpoczywa, wszystko toczy się w morderczym tempie wpadania w tarapaty i wyrywania się z nich, za każdym razem w bardziej absurdalny i przepełniony humorem sposób.. I jasne, to mogłoby być wielkim atutem książki, ale ja jestem tym zwyczajnie zmęczony, sam Szczur, wysmarowany oliwą dla lepszego przeciskania się przez kolejne szczeliny, być może także.
Przez nadmiar szczęścia i absurd tej opowieści miałem ustawiczne wrażenie, że każda z kolejnych akcji przeczy rozumowi i godności człowieka. Nie powinna się udać, ale udaje się, a najgorsze jest to, że często udaje się z powodów leżących poza zasięgiem wzroku czytelnika. W jednej ze scen Szczur trafia między groźne bestie i niby kaplica, ale oznajmia nagle, że w młodości takie wypasał i już w kolejnym akapicie jedzą mu z ręki. Co i rusz wyciąga z kapelusza rozwiązania nie wynikające z wcześniejszych stron, o których dowiadujemy się na bieżąco. Coś jak scena w kryminale, w którym mordercą okazuje się nie żaden z podejrzanych, ale wujek z Ameryki z dziwną fryzurą o którym słyszymy pierwszy raz w samym finale. Poczucie graniczące z rozczarowankiem — i tutaj takie mikrorozczarowanka pojawiają się raz za razem. W normalnych warunkach czytam i ekscytuję się, zgadując, jak bohater wykpi się z sytuacji bez wyjścia, tutaj ekscytacji nie ma, bo w krytycznym momencie bohater rozwiązanie wyciąga z powietrza.
Książka ma rzecz jasna swoje plusy — ciekawy świat (przez ciekawy, mam na myśli: złożony i rozbudowany, przepełniony humorem i absurdem), różnorodnych bohaterów i tę ciągłą zmianę scenerii, dzięki której książka jest naprawdę różnorodna i dynamiczna, pocięta na krótkie segmenty, które łatwiej dawkować. Pierwsze wydania Stalowego Szczura, wydawane w Polsce na początku lat 90. zdobyły, należy podkreślić, niemałą popularność; również ich ponowne wydanie, które trzymam właśnie w ręku, przynosi wiele entuzjastycznych komentarzy.
Najważniejsze jednak, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów, no i mnie nie przesłaniają, ewidentnie nie posmakowało mi samo tworzywo, z którego opowieść jest ulepiona. Oceny w serwisach czytelniczych Szczur zbiera całkiem niezłe, dawne wydania cieszą się też całkiem dobrym odbiorem, może się zatem podobać, ja jednak zostanę przy swoim niepochlebnym zdaniu, ukłonię się stokrotnie i oddalę po gumnie.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy
Książkę, do testów na ludziach, dostaliśmy od Wydawnictwa Vesper.