Czy możliwa jest dobra kontynuacja książki wybitnej? Bo właśnie o takim dziele mówimy w kontekście „Na południe od Brazos” Larry’ego McMurtry’ego, o którym zresztą pisałem jakiś czas temu. Jest to powieść kompletna, z perfekcyjnym zakończeniem, które zamyka wszystkie wątki i jednocześnie pozostawia komfortową przestrzeń do własnej interpretacji.
Wydawałoby się więc, że nawet jeśli odpowiemy twierdząco na postawione w pierwszym zdaniu pytanie, trudno szukać jako takiej potrzeby poznania kontynuacji. Ale ta jednak powstała, a co ciekawe, sam McMurtry początkowo tego nie planował. W końcu uległ, zasypywany prośbami od czytelników (a i zapewne wydawcy), ale też zdając sobie sprawę, że jego intencje, tudzież przekaz „Brazos”, nie zostały odczytane w prawidłowy sposób.

Na szczęście nie poszedł przy tym na łatwiznę, wyciskając z dojnej krowy ostatnie soki; w zamian postanowił zagrać na własnych warunkach, skupiając się na jednej myśli: Dziki Zachód bynajmniej nie nadaje się do romantyzowania, to nie miejsce na przygody, awanturniczy tryb życia i radość w ogóle. To znaczy… nadaje się, ale na krótko.
Pierwszych kilkadziesiąt stron „Ulic Laredo”, bo o tej książce mowa, czyta się trudno. Nie że są napisane niechlujnie lub wręcz przeciwnie – w sposób eksperymentalny, nic z tych rzeczy. Ot, brutalnie zderzamy się z powyższym stwierdzeniem, że „Dziki Zachód to miejsce z definicji niewesołe”. Nie chcę zdradzać fabuły, ale miejcie świadomość, wy wszyscy, coście się „Brazos” zachwycali, że jakiekolwiek macie wyobrażenia o dalszych losach bohaterów… no cóż, lepiej szybko je porzućcie, przechodząc przez bramę o nazwie „Laredo”.
Fabuła obraca się wokół kilku postaci znanych z Lonesome Dove (kapitana Woodrowa Calla, P.E. Parkera, nazywanego tu Ślepkim, i Loreny), ale jest też kilka nowych (o nich za chwilę). Call, jeden z ostatnich Kapeluszników, to człowiek posunięty w wieku, choć w dalszym ciągu uważający, że ciążą na nim obowiązki pogranicznika pilnującego porządku w Teksasie. Koniec końców sprowadza się to do ścigania bandytów w roli łowcy głów – jednak, chyba wszyscy się zgodzimy, zajęcie to chwalebne i jakże potrzebne.
I co tu dużo mówić, staruszek Woodrow w wielu kwestiach pozostaje sobą (to nieugięty, zimny skurczybyk), ale też nie sposób ukryć, że jednocześnie zmiękł i stracił swój dawny blask. Czy można go za to winić? Wszak trudno oczekiwać czegoś innego po człowieku zbliżającym się do kresu swojej drogi.
Mimo że Calla na kartach „Laredo” spotykamy regularnie, to nie on jest najważniejszym bohaterem książki. Na pierwszy plan wysuwa się tu postać nieoczywista, ale jakże potrzebna, między innymi do przedstawienia pełnego obrazu życia na pograniczu Stanów Zjednoczonych z Meksykiem. Maria – meksykanka w średnim wieku – jest matką niezrównoważonego nastoletniego bandyty, Joey’a Garzy, którego ściga Call.
Niestety to nie jej jedyne zmartwienia i nieszczęścia rzucane pod nogi przez los. Jest kobietą wielokrotnie krzywdzoną, praktycznie przez całe życie, za co odpowiadają mężczyźni pochodzący z „jej” strony rzeki Rio Grande oraz drugiej – tej „cywilizowanej”. Maria to bez wątpienia jedna z ciekawszych postaci książki; niezwykle złożona, silna, poniekąd przemawiająca w imieniu swojego narodu, który miał pecha urodzić się kilka kilometrów na południe od lepszego życia.
Losy bohaterów co rusz splatają się ze sobą, łącząc najróżniejsze historie, z reguły tragiczne. Sięgają nie tylko chwili obecnej, ale i przeszłości, nierzadko dość odległej, jak w przypadku Woodrowa z Marią czy wspomnień Loreny o czasach niewoli u Sinego Kaczora (akurat ten wątek, warto zaznaczyć, wydaje się mocno naciągany i w zasadzie niepotrzebny).
„Ulice Laredo” jest książką smutną, dużo poważniejszą od „Na południe od Brazos”, która przecież komedią nie była, ale przy tym godną jej kontynuacją. Traktuje o starości, rozczarowaniu i niespełnionych ambicjach. Bohaterom nieustannie towarzyszą uczucia beznadziei i bezsensowności, które przekładają się nie tylko na ich ogólne nastawienie do życia. Rzeczy… po prostu się dzieją – te dobre i (głównie) złe. Czasami nie można ich wytłumaczyć niczym innym jak pechem, postawieniem jednego kroku za daleko, nieprzemyślanym słowem czy decyzją. Jeden moment, jedna sekunda mogą zadecydować o losie naszym i naszych bliskich.
Wiem, jak miałko i naciąganie to brzmi, ale trudno mi w inny sposób podsumować tę powieść, mimo że dałem sobie czas na jej przetrawienie.
Chociaż nie. Zdobędę się na coś więcej.
Cieszmy się tym, co jest tu i teraz, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa i logiki wszystko minie. „Jak łzy w deszczu.”