Studium samotności — zarówno na poziomie osobistym, jak i społecznym.
To zdanie wreszcie pozwala mi napisać o tym, że wszyscy tak naprawdę jesteśmy samotni — i o tym, co ta samotność z nami robi.
Powieść dedykowana zmarłej siostrze. Czyli chyba najbardziej osobista książka Vonneguta, będąca świetną analizą autobiografizmu w ogóle, bo nie jest to dziennik radzenia sobie ze stratą bliskiego, a raczej dziennik wzrastania pomimo nieobecności tej jedynej istoty, którą chcielibyśmy mieć przy sobie. Tekst o osiąganiu, wydawałoby się szczytów, przy jednoczesnej świadomości, że nigdy nie zobaczy się już uznania w oczach, które będą się liczyć. To właśnie ta opowieść – nazywana przez Kurta najbardziej osobistą – może rzuca najlepsze światło na zachowanie i osobowość pisarza, który nie przypominał na co dzień człowieka, który mógłby wlać tyle ciepła w słowa. Może więc mówimy tu, psychologizując o głęboko zakorzenionej goryczy, że te wszystkie pochwały i uznania są niczym kilometry nitek, bez tej jednej we właściwym kolorze?
Na tym kwestia autobiografizmu się nie kończy, jest to niemal stalking postrzegania przez Vonneguta postaci rodziców – matki samobójczyni, która jednak jest niezdolna do miłości prawdziwej, poza tą wyłącznie na pokaz, dla obcych. Wiecznie nieobecnej, zanurzonej w swoim cudownym świecie, traktującej dzieci jako coś niezbyt właściwego, nie dość dobrego, a jednak w głębi zdającą sobie sprawę, że to jej niezdolność do miłości czyni z niej potwora. Ojca, który zawsze stoi na wydumanym pantałyku własnej dumy, która wraz z oczekiwaniami społecznymi zamyka go w klatce, nigdy niepozwalającej mu pokochać własnych dzieci i przyznać prawdy co do śmierci żony. Ale to tylko uwertura, to odejście bliźniaczki nadaje główny ton opowieści – epitafium od kogoś kto uważa, wzorem romantyków, że czuje zbyt mocno, schodzi w głąb własnych emocji, by szczęśliwie żyć.
Fabularnie, jest to opowieść samotnika, który wie, że umarł, swoistego głosu wydobywającego się z grobowca, który już tylko czeka na moment ostatniego pożegnania. Pisana w formie dziennika, jednak pozbawionego dat, a jedynie okraszonego zmęczonym refrenem, tak właściwym, starym i zmęczonym. Dziennika, prowadzonego przez niegdyś wielkiego, a dziś zupełnie zapomnianego ostatniego prezydenta Stanów Zjednoczonych, lekarza, uznanego autora podręcznika pedagogicznego (ta nauka kiedyś coś znaczyła), człowieka do gruntu poczciwego, niepozbawionego wad, ale też niepozwalającego, by nad nim panowały. Jest to postać głęboko zdeformowana — psychicznie i fizycznie — a jednak pozostająca przez cały tekst do bólu „ludzka”, humanistyczno-egzystencjalna, akceptująca swoje porażki i chwile zwątpienia, czuła na zło, jednak zdająca sobie sprawę, że jest ono nieuniknione, a tych którzy je czynią, niezależnie od całego bestialstwa, możemy, a nawet musimy nazwać braćmi.
Pierwszoosobowa narracja wyostrza odbiór historii, tworzy opowieść o samotności jednostki — samotnej nawet wśród tłumu, daje poczucie uczestnictwa i zaglądania przez ramię do piszącego spowiedź. Trochę widać tu grę z Dżumą Camusa, jednak jest ona raczej pod warstwą opowieści, wychodzi dopiero, gdy szukamy porównań, nie narzuca się; oczywiście również można szukać tu odniesień do Gatsbiego czy innych wielkich powieści Amerykańskich. Z wesołych elementów nie brakuje mrugnięć do Wellsa, Mathesona czy Twaina.
To, co wybija się na czoło, to tło – postapokalipsa, przenikająca się z czasami przed i samą zagładą, oraz umiejscowienie i charakteryzacja bohatera – ostatni prezydent nieistniejącego, a niegdyś wielkiego kraju to niezwykły zabieg. Szczególnie wtedy, gdy przypomnimy sobie czasy ówczesne Vonnegutowi, w których ten urząd nie kojarzył się jeszcze jednoznacznie z blamażem, aferami czy głupotą. Mamy więc ojca narodu, który oddał mu tak wiele serca, że nie starczyło mu go na własne potrzeby; inteligenta, który choć widział początki końca, nie umiał połączyć faktów, ani im zapobiec; lekarza, który nikogo nie umie już uleczyć; brata, który dał całej ludzkości odczuć miłość rodzeństwa, samemu będąc jej pozbawionym. Bo mimo jego najszczerszych i pobożnych życzeń, życie nie przypomina menueta ani fokstrota.
To również opowieść o geopolitycznej izolacji „kraju wolnych”, która dziś nabiera nowej aktualności. Kraju wielkich kłamstw i wielkich marzeń, chcącego uchodzić za forpocztę wolności i demokracji, a również pełnego zakompleksionych sadystycznych egoistów, którzy przy odrobinie możliwości zaprowadzą o wiele bardziej metodyczny terror, niż jakikolwiek inny reżim. Ale nawet Ci ludzie mają rodziny, braci i siostry, które mogą ich pochwalić lub wykląć. Dopiero porzucenie własnych korzeni zdaje się być prawdziwym sposobem na katastrofę. Pełno tu strachów Zimnej wojny, militaryzmu i globalnych paranoi. Książki Vonneguta są jak literackie mapy świata, który utracił rozsądek – i dalej działa tylko siłą bezwładu.
Podczas lektury trudno nie odnieść tej samotności do czasów obecnych: mimo nieskończonych możliwości kontaktu z drugim człowiekiem, pozostajemy podobnie jak przedstawione społeczeństwo odizolowani, a może nawet bardziej, w końcu tam w grę wchodzi brak wspólnoty, wieczne poszukiwanie różnic i potrzeba poczucia się lepszym, a tu mamy to wszystko w blasku ciekłokrystalicznych ekranów. Dalszy rozwój technologii tylko to pogłębia — jak bohater, wciąż stoimy w pokojach pełnych świeczników, ale bez ani jednej świecy. Tak jak w powieści, właściwie przestajemy być autentyczni i wolni. Ale i tu dostajemy absurdalny w swoim założeniu, jednak podobny do Karrasu czy Fundacji Rosewatera, pomysł. Idealną odpowiedzią na społeczną samotność — tak skuteczną, że przynosi nawet zwycięstwo w wyborach prezydenckich — ma być tzw. „rozszerzenie rodziny”. System oparty na czystej losowości, choć czerpiący z idei plemienności Redfielda: każdemu obywatelowi zostaje przydzielone nowe drugie imię oraz stopień pokrewieństwa. I co ciekawe w tej rzeczywistości to działa, może zbyt dobrze, bo wielkie nowe rodziny upodabniają się do plemion, a nawet grają z konceptem we własnym stylu. Stają się też prawdziwą dystopijną globalną wioską.
Jak każdy tekst, który choćby w najmniejszym stopniu krytykuje konsumpcjonizm i modernizację, również i ten nie został przyjęty z entuzjazmem. Nie zachwycił krytyków zabieg repetycji, popisowy dla V. We wcześniejszych dziełach nadający rytmikę całości, tutaj faktycznie może nieco nużyć, ale tak jak opowieść o czasach minionych czcigodnego antenanta – Hej ho! Oczywiście firmowe krótkie rozdziały zdają się jedynie kartkami wyrwanymi i rzuconymi na wiatr. Sprawiają, że repetycja znacznie mocniej unaocznia się odbiorcy. Oszczędność środków wyrazu i pewna suchość języka sprawiają, że na myśl przychodzi średniowieczny asceta, który z niedożywienia majaczy już, zamieniając wywód w coraz bardziej absurdalną wizję z królami, książętami i nowym quasi-średniowieczem. Ta krótkość i rzeczowość często kontrastują z poziomem skomplikowania postaci, właściwie rozplątanie tych osobowości mogłoby zająć całe życie – co jest pewnego rodzaju poetyckim wyrażeniem obrazu ludzi w ogóle i w szczególe.
Narzędziami do tego wglądu stają się groteska, ironia i absurd, bo o takich tematach nie da się łatwo mówić wprost. Dzięki swoistemu sztafażowi otrzymujemy kombinezon ochronny, który pozwala zagłębić się w niemal biblijnie cudowny świat, który nosimy w sobie. Tu nie tylko bohaterowie czują się porzuceni przez świat, sam czytelnik zdaje się gubić w ciszy pomiędzy rozdziałami, refraktując naszą codzienność i poczucie odrzucenia. Przez to wszystko nawet Vonnegut zdawał się nie lubić tej powieści, może w tysiącu zniekształceń pokazała zbyt wiele żalu i goryczy? Ale i w tej goryczy da się odnaleźć ciepło, nie jest osobiście wymierzone, raczej opatula mówiąc „ja też tak mam”. Bo w końcu — kto nie chciałby powiedzieć komuś: spadaj — mając pewność, że ten ktoś ma gdzie spaść?
Klaudiusz