Type and press Enter.

Przepis na rewolucję Roberta A. Heinleina

Grafika inspirowana książką Luna to surowa pani

Każda rewolucja wymaga poświęcenia, cierpienia i ofiar.

Każda rewolucja wymaga brudnej gry, manipulowania, kłamstw i półprawd.

Każda rewolucja wymaga przemocy, odstawienia na bok sumienia i współczucia.

Każda rewolucja rodzi nowych tyranów, przeciwko którym z czasem podniesiona zostanie kontrrewolucja.

 

Tego nauczył mnie Heinlein – i przyznaję: wyborna była to lekcja.

Luniacy to społeczeństwo wywodzące się od zesłańców – przestępców umieszczonych na naturalnym satelicie Ziemi, który stał się czymś na miarę nowej Australii.

Żyją i pracują pod dyktando ziemskich zwierzchników, dostarczając im między innymi wyprodukowaną żywność, bez której przeludniona planeta zostałaby skazana na zagładę.

Luniakom, eufemistycznie mówiąc, sytuacja ta niezbyt się podoba, postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i rozpocząć REWOLUCJĘ.

Okładka książki "Luna to surowa pani", autorstwa Roberta A. Heinleina
„Luna to surowa pani”, Wydawnictwo MAG, 2024

Szanse na zwycięstwo mają niewielkie, lecz wszystko wskazuje, że parszywy los może się w końcu odmienić: niespodziewanym sojusznikiem staje się komputer – sztuczna inteligencja, która “obudziła się”, zyskując świadomość.

W pierwszej kolejności warto zaznaczyć, że książka swoją premierę miała w 1966 roku. Ważne to jest z dwóch powodów. Po pierwsze: widać tu naleciałości kulturowe dziś już absolutnie nieakceptowalne i szczęśliwie pozostawione za nami (teoretycznie). Po drugie: Heinlein niebywale trafnie, wręcz niepokojąco realnie opisał rozwój sztucznej inteligencji.

HOLMES IV – choć woli, aby mówiono do niego Mike (od Mycrofta, brata Sherlocka) – to w zasadzie ChatGPT, a przynajmniej coś (ktoś), czym (kim) może się stać w przyszłości.

Chwilami miałem wrażenie, że dialogi z Mikem to rzeczywiście wydruk z GPT, ale no… data się nie zgadza. Osobliwe doświadczenie.

Jednocześnie samoświadomy komputer potrafi skraść serce czytelnika raczkującym, acz niczym nieskrępowanym poczuciem humoru, swobodą bycia, ale też nieustanną samotnością.

Ale to nie Mike, choć ważny, jest głównym bohaterem tej powieści. Nie jest nim też Mannie O’Kelly-Davis – z którego to perspektywy toczy się fabuła.

Najważniejsza jest REWOLUCJA.

To ona motywuje wszystkich do działania, nadaje tempo akcji i zarazem tak mocno oddziałuje na zachowania i poglądy postaci.

Heinlein pokazuje, że nawet największy idealista, człowiek pragnący wolności (w tym przypadku racjonalnej anarchii) nie osiągnie celu bez stosowania metod swojego największego wroga – tyrana.

Sprawia to, że “Luna to surowa pani” tak naprawdę nie ma pozytywnych bohaterów. Trudno rozróżnić na tych dobrych i złych, skoro jedni drugich warci, a rewolucja i późniejsza walka o niepodległość tworzą nowych manipulatorów i nowe szare eminencje.

Demokracja to fikcja.

To wielowątkowa książka, zawierająca od groma przemyśleń pisarza. Jak wspomniałem, nie ze wszystkimi dzisiejszy czytelnik się zgodzi, ale też nie musi.

Bo “Luna” to fenomenalny obraz społeczeństwa z drugiej połowy XX wieku, ze wszystkimi jego wadami i zaletami, bolączkami i pragnieniami walki o lepsze jutro.

Muszę też wspomnieć o jednym wątku, a raczej zabiegu powszechnie stosowanym przez pisarzy sf. Mianowicie chodzi mi o element szokowania czytelnika – szokowania poprzez daleko odmienne paradygmaty codziennego życia. Np. u Asimova działało to… źle (kiedy propsował związki czysto fizyczne rodziców z dziećmi).

Heinlein dla odmiany poszedł w poligamię. I wyszło to przekonująco i uroczo, do tego stopnia, że trudno odmówić mu logiki.

Nie chciałbym zostać tu odebrany za zwolennika tego typu modelu, ale stworzone przez pisarza rodzinne klany, sposób ich funkcjonowania i wspierania siebie nawzajem przypomina plemienne struktury, w których każdy gotów jest wskoczyć w ogień za członka swojej rodziny, swojego klanu.

Zwłaszcza rodzina Manniego O’Kelly-Davisa – za każdym razem, kiedy pojawia się w powieści – wywołuje uśmiech na twarzy.

W ogóle cały system prawno-obyczajowy na Lunie to fenomenalna, dogłębnie przemyślana rzecz – idylliczna, to prawda, ale wcale niegłupia.

Czapki z głów.

Kończąc…

Wydaje mi się, że nie powiedziałem zbyt wiele o tej książce, bo i dzieje się tu dużo.

Jej konstrukcja nieco przypomina mi “Inwazję jaszczurów” Karela Čapeka – np. regularnie mamy przeskoki czasowe i skrótowe, niemal kronikarskie opisywanie zdarzeń na przestrzeni miesięcy i lat.

Ale to wszystko działa wyłącznie in plus.

Mocne 9/10.

Zabrakło mi tylko bardziej pesymistycznego zakończenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *