Sztafetę Wańkowicza czytano na jesieni w Trójce, jako lekturę przedpołudniową, a jako, że słuchaczem regularnym nie jestem i słuchać musiałem chcąc nie chcąc w pracy, słyszałem niewiele, a z tego co usłyszałem jeszcze mniej zostało, w zasadzie niewiele ponad chęć sięgnięcia po książkę we własnym zakresie. Do tego dołożyły się naglące okoliczności, jakimi była setna rocznica odzyskania polskiej niepodległości, oraz okoliczności sprzyjające: obecność Sztafety na portalu z audiobookami, z którego korzystam. Zatem czem prędzej, pełen entuzjazmu, jąłem słuchać! Jest kilka wniosków z tego słuchania i tekst ten wokół nich się oplecie, dzieląc się na kilka segmentów.
duma
Książka powstaje w końcówce lat trzydziestych dwudziestego wieku, w dwadzieścia lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. I właśnie ten okres bierze Wańkowicz pod lupę, zwąc go w którymś momencie „dwudziestoleciem powojennym”. Tekst jest reportażem, sprawozdaniem z wędrówek po kraju, które autor odbył, jakby pątnik, pielgrzymujący po rosnących ośrodkach myśli technicznej, inżynierskiej i przemysłowej, jak się okazuje, całkiem żywo kwitnących w owym dwudziestoleciu, które my, świadomi gorzkiej historii, nazwiemy już międzywojennym.
Kroniki z tych wędrówek, to spojrzenie cokolwiek trzeźwe: nie tylko na teraźniejszość, czego wymagałoby reporterskie rzemiosło, ale także na przeszłość i przyszłość. Autor celnie lokuje miejsce Polski w dziejach i na mapie, brak mu romantycznego opierzenia, doskonale wie, że Polska to kraj młody, dopiero budujący swoją pozycję. Z jaką dokładnością diagnozuje polskiego ducha i polską bolączkę, w pełnej ciepła, acz gorzkiej ironii anegdocie, w której zachodnie państwa spotykają ten nowy, mały kraik, pełen zadziornych i dumnych ludzi, przekonujących ich uparcie, że przez wieki ocalali Europę! Ale wiek XX, zalany stalą, mało przejmuje się wiekami minionymi.
W owej zmartwychwstałej młodości ożywionego państwa, nie znajduje Melchior Wańkowicz powodów do wstydu, wręcz przeciwnie – pisze o kraju młodym i prężnym, pełnym jakiejś dziwnej energii i, przede wszystkim, ludzi pełnych nadziei. Będzie odwiedzał kopalnie, stocznie, wielkie fabryki i wszędzie tam znajdzie ten wielki pęd, tak, że po rejowsku będzie mógł zawołać, że Polacy nie gęsi, że w Polsce postęp prze do przodu. Że stal się wytapia, że ryby się łowi, węgiel wydobywa i samolotami lata! I bez zbędnych ubolewań na zabory, na łakomych sąsiadów i nikczemny splot dziejowy, bez usprawiedliwień żadnych, znajduje autor dumę w tym co dzieje się tu i teraz, w miłości do tego kraju, w miłości do tych ludzi.
relacja
Sztafeta to jest relacja pierwszej próby. Autor jest blisko tego, o czym pisze. Zjeżdża pod ziemię, gada z kim tylko da się pogadać, spoufala się, z wielkim ciepłem opisuje poznane postaci, od inżynierów i prezesów, aż po prostych miejscowych parobków, którzy na świecącą żarówkę patrzą jeszcze z niejaką nieufnością, bo to magia, tak bez ognia, a świeci. To jest żywa opowieść, pełna anegdot, małych wtrętów, drobnych żarcików, zawsze jednak z szacunkiem podchodząca zarówno do odwiedzanych miejsc, jak i ludzi.
Bo Wańkowiczowi szło tutaj chyba o coś innego, a jeśli nie o coś innego, to z pewnością o coś więcej, o coś jeszcze. Sztafeta jest niejako diagnozą polskiego ducha, duszy polskiej w dwadzieścia lat po wielkiej wojnie i na progu kolejnych dziesięcioleci dalszej walki (w końcowych rozdziałach patrzy Melchior w przyszłość z optymizmem). Polska wyrasta z sumienności i poczucia obowiązku, z wielkiego mozołu całego narodu; mozołu podejmowanego jednak ochoczo i z romantyczną fantazją. Ciężko czytać to wszystko, zdając sobie sprawę z kształtu kolejnych dekad, którego autor rozrysować sobie nie mógł. W całym gąszczu i bogactwie jego relacji, jasno prześwituje próba napisania prawdy, prawdy o tych ludziach, prawdy o tamtym czasie, prawdy o tamtym kraju. A jako, że prawda to rzecz nieuchwytna, relacja musiała być przebogata.
sztafeta
Tym, co najbardziej porwało mnie w Sztafecie, zaraz obok wspaniałego pióra i gawędziarskiego, anegdotycznego stylu autora, była jego wielka świadomość – świadomość naszego miejsca w dziejach. Chesterton pisał w swoim Nowym Jeruzalem o „wieczystej pułapce bycia nowoczesnym” w którą wpada człowiek każdej współczesności; bardzo to lubimy, to stanie na najwyższej gałęzi drzewa i wymachiwanie kijem, poczucie, że jesteśmy najwyżej, że na szczycie, a zatem, co rozumie się samo przez się, jesteśmy najlepsi. I niech trwa ta radość, ale nad głowami rosną nam kolejne gałęzie i lada moment ktoś tam wejdzie i zdzieli nas kijem po łbach, ciesząc się przy tym z bycia nad nami.
Tutaj wyjaśnia autor tytuł. To jest Sztafeta, bo nie jesteśmy tutaj pierwsi i nie jesteśmy też ostatni. Nie przypiszą nam ani zasługi stawiania fundamentów, ani murowania komina, jesteśmy gdzieś pośrodku, gdzieś pomiędzy. Zawsze pomiędzy, bo przecież odkąd człowiek wpadł na ideę rozwoju i ruszył do przodu, nie chce się już zatrzymywać. I choć co i rusz demonstracyjnie chwali się swoimi osiągnięciami, zaraz po nim przychodzą kolejni. Zbudują dłuższe mosty i wyższe budynki, a potem wsiądą w rakiety i polecą, wciąż wyżej i dalej i znajdą i zrobią rzeczy niestworzone. I nie ma chyba co boleć nad tym, że nas tam nie będzie, bo w pewnym sensie będziemy, jesteśmy w końcu uczestnikami tej samej sztafety. Jeśli tylko pokornie przyjmiemy swoją rolę, dobrze nam z tym będzie.
Wańkowicz w audiobooku
Ostatni akapit, będący trochę post scriptum, poświęcam temu, jak się Sztafety słuchało. Przede wszystkim napisać należy o lektorze, pan Marcin Popczyński wykonał swoją pracę bardzo dobrze, słuchało się go doprawdy przyjemnie, za co szczęść mu Boże, zwłaszcza za momenty, w których autor skakał między anegdotami, nieźle udało się oddać zadziornego, ironicznego ducha niektórych opowieści. Mimo to uznaję, że audiobook to raczej niewygodna forma, jeśli chodzi o literaturę faktu i tak rozgadanego autora. Lawina żartów, anegdot, surowych danych, retrospekcji, cytowanych wypowiedzi, relacjonowanych rozmów, zawiązanych nawiązań… wszystko to przetacza się tutaj przez cały czas. I choć słuchane książki jako takie dość łatwo zapisują się w mojej pamięci, nie gubiąc przy tym szczegółów, to po „lekturze” Sztafety mam przemożne poczucie, że spora część treści zwyczajnie mi uciekła, wlatując jednym i wylatując drugim uchem, choć zadbałem o brak przeszkadzających bodźców, słuchając z uwagą w czasie spacerów, a i natura była na tyle miła, że nie rozpraszała mnie fajerwerkami, serwując błotnistą, wielkopolską zimę. Zbyt bogate to było, takie mam wnioski!
Ale czytać i słuchać jak najbardziej należy. Bo nawet jeśli połowa umknie, to Melchior – gawędziarz jest przecież wspaniały! Zachęcam by z nabożeństwem wysłuchać.
niesławne p
Zdjęcie, portret Melchiora Wańkowicza autorstwa Benedykta Jerzego Dorysa. Za Polona.pl