Czytam książkę, którą przeczytałem bardzo, bardzo niedawno temu. Jest mi jeszcze lepiej. Ukazują się nowe ścieżki, ziemne i podziemne strumyczki oraz ich dopływy, a niektóre głazy są – o dziwo! – furtkami do grot. A wyglądały na takie nie do ruszenia, nie do wiary.
Książkę czytałem powoli i teraz odkrywam, że warto było robić to jeszcze wolniej.
Iść z nią do łóżka,
przejść do łazienki,
potem do kuchni,
znowu do łóżka z herbatą,
podzielić pocałunki na niespieszne akapity,
stroić śniadanie z randką o ósmej wieczorem, bo…
…bo są takie książki, w których słońce zachodzi do rana. Jednak zachodzi, zachodzi punktualnie, aby powiedzieć nam, że wstaje nowy-stary dzień. Że to nie budzik, że to tylko dzięcioł, który się nieszczęśliwie zakochał i powtarza mantrę bukowej randki: „ty głuptasie, ty głuptasie, ty głuptasie”…