Type and press Enter.

Zakładnicy sukcesu / EUROPE

Europe. Twórcy największego być może przeboju lat osiemdziesiątych. I oczywiście niewolnicy tegoż przeboju. Nigdy nie pozbędą się etykietki tych pudli od „The Final Countdown”. Nigdy nie zmaleje też zapotrzebowanie na chałturzenie tego kawałka z playbacku w telewizjach śniadaniowych i podwieczorkowych całego świata.

Mało kto jest świadom, że grupa reaktywowała się w 2003 roku po jedenastoletnim niebycie i regularnie nagrywa od tego czasu płyty. Dobre, ale raczej blues/hard rockowe, dość odległe od muzyki, z którą nieodłącznie już jest kojarzona.

Dziś chciałbym przypomnieć mniej znany, lecz najbardziej w mojej opinii udany album Szwedów. Zanim jednak do niego dotrzemy, kilka słów o historii.

Pierwszym hitem zespołu było rasowo heavymetalowe „In the Future to Come”, którym w 1982 roku podbili chłopcy ichniejszą odmianę „Idola”. Utwór znalazł się na wydanej rok później debiutanckiej płycie, powstał również obrazujący go, niezbyt wyrafinowany artystycznie teledysk.

Warto podkreślić, że pierwszy album – zatytułowany po prostu „Europe” – nagrał skład w 4/5 zgodny z dzisiejszym. Wymianie uległ jedynie perkusista Tony Reno, z którym rozstano się w 1984 roku z uwagi na jego ograniczone umiejętności. Zastąpił go Ian Haugland i pozostał na pokładzie do dziś, choć po drodze zatracił całą tak bujną niegdyś czuprynę.

Mimo że druga płyta, „Wings of Tomorrow”, przyniosła bardziej zróżnicowaną stylistykę i dwie udane ballady, grupa wciąż nie zdołała przebić się do szerszej świadomości. Warto jednak zwrócić uwagę na obdarzony genialnym riffem utwór „Scream of Anger”, którego cover – mniej zresztą udany od oryginału – nagrał deathmetalowy Arch Enemy.

Co stało się potem, wiedzą wszyscy. Świat oszalał na punkcie klawiszowego motywu, który do dziś odgrywany jest od Wąchocka po Mogadiszu. Co ciekawe, niespodziewanego sukcesu i całej jego komercyjnej otoczki nie wytrzymał John Norum, urodzony w Norwegii gitarzysta grupy, który odszedł z zespołu u jego szczytu, by realizować własną wizję artystyczną. Co jeszcze ciekawsze, realizacja to okazała się w refrenie tak bliska oryginału, że ocierała się o plagiat.

Noruma zastąpił, utleniwszy i utapirowawszy sobie kudły, Kee Marcello, mistrz melodyjnych solówek, czego dowiódł chociażby w pierwszym singlu – „Superstitious” – z kolejnej płyty zatytułowanej „Out of This World”. Ta jednak, mimo silnego wsparcia ze strony wytwórni, nie zbliżyła się do sukcesu poprzedniczki.

Rozczarowany zespół zaszył się zatem w studiu i zaczął szykować bombę. Celem był rynek amerykański, położono więc nacisk na krystaliczną produkcję i chwytliwe refreny. Bomba się udała, tyle że była to bomba konwencjonalna, tymczasem kilku chłopców z Seattle we flanelowych koszulach spuściło na rynek muzyczny bombę atomową i zmieniło go na zawsze. Moda na grunge dosłownie zmiotła melodyjnego hard rocka z powierzchni, czego ofiarami – obok Europe – padły tak znakomite grupy jak Winger (z najlepszym w swej karierze albumem „Pull”), Wildside i wiele, wiele, wiele innych.

Dla mnie jednak „Prisoners in Paradise” pozostaje szczytowym osiągnięciem Europe i jedną z moich ulubionych płyt w ogóle. Liczni przeciwnicy zarzucają temu krążkowi przesadną amerykańskość, ale przecież zza Atlantyku przybyły do nas nie tylko hamburgery. O mocy albumu z 1991 roku niech świadczy fakt, iż nie zmieścił się na nim jeden z najlepszych numerów w całej historii grupy (choć, rzecz jasna, odpadł nie z uwagi na niewystarczającą jakość, tylko stylistyczną niekompatybilność z resztą utworów) – „Yesterday’s News”, którego dwie solówki do dziś przyprawiają mnie o ciarki.

Brak sukcesu spowodował, iż po zakończeniu trasy koncertowej zespół zawiesił w 1992 roku działalność. Zapewne nikt nie spodziewał się, że zawieszenie potrwa tak długo. Gdy zaś w końcu doszło do reaktywacji statku pod banderą Europe, wynurzył się on z odmętów zapomnienia w klasycznym składzie, z Johnem Norumem w roli operatora wiosła. Istnieją pewne poszlaki, które mogłyby wskazywać, że Kee Marcello nie był z faktu pominięcia go szczególnie zadowolony…

joey

Tyle Ewangelii na dziś. Nie wykluczam powrotu na tych łamach do muzycznego świata chłopców spod Sztokholmu, bo mimo pięciu krzyżyków na karkach, nie powiedzieli oni jeszcze ostatniego słowa.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *