Type and press Enter.

Między wulkanem a brzegiem Mar Tirreno

Gdyby raczyli współcześni pisarze częściej sprawiać mi podobne prezenty, nie musiałbym rozładowywać swej frustracji w gwałtowny i zazwyczaj rażąco niezgodny z prawem sposób. Okazuje się bowiem, iż wciąż można w tej erze eksperymentów, udziwnień, taniego efekciarstwa i epatowania skrajnościami napisać powieść klasyczną, zasadzającą się na tym, z czego literatura wyrosła – na sprawnie zrelacjonowanej, wciągającej odbiorcę opowieści.

Ujawnia przy tym „Solfatara” nie tylko powinowactwo z tradycją gromadzenia się wokół ogniska. Widać tu również mnóstwo inspiracji próbami późniejszymi: niektórych czytelnych, innych nie tak znowu bezpośrednich, a w końcu takich, których może nawet sam autor nie był świadom, że powołam się na „licentia czytelnica”.

Na materię powieści składają się dwa zasadnicze wątki. W pierwszym Fortunato Petrelli, prekursor kampańskiego dziennikarstwa, relacjonuje pierwszych dziesięć dni rewolty ludowej, która wybuchła w Neapolu w 1647 roku. W drugim wspomina ścieżki swojego żywota i odsłania po kolei związane z nim tajemnice. Obie części występują naprzemiennie, w obie (a szczególnie w tę retrospekcyjną) wplecione są też historie napotkanych osób, co daje w sumie misterną konstrukcję szkatułkową. Wszystko to podane zostało elegancko, ze smakiem oraz, co może zaskakiwać wobec objętości „Solfatary”, bez pustosłowia.

Mnie bardziej ujmuje część wspominkowa, która charakteryzuje się większym rozmachem fabularnym – oraz geograficznym – i przyjęła na siebie większą część gry literackiej, łącząc elementy Bildungsroman z zacięciem łotrzykowskim i wreszcie pseudo-romansem w iście Boccacciowskim ujęciu. Neapolitańska część zapisków koncentruje się natomiast na ukazaniu równie znanych, co smutnych prawd o rewolucji i władzy – że ta pierwsza nieodmiennie zbiera krwawe żniwo, ostatecznie zostawiając zgliszcza, na których powstaje nowy porządek nie tak znowu odmienny od starego, a ta druga zdolna jest zepsuć każdego człowieka. Przywódca powstania, rybak Masaniello, jako człek prostolinijny ma przynajmniej w tym wszystkim na tyle przyzwoitości, by w końcu oszaleć, choć na temat przyczyn tego szaleństwa istnieją i inne, mroczne domysły.

Trudno nie nadmienić, iż jednym z głównym bohaterów powieści jest miasto – arena powstania, położone między dwoma wulkanami i dosłownie gotujące się na przepływających między nimi a pod własną powierzchnią gorących sokach, przyprawiających mieszkańców Neapolu o gorączkę i szaleństwo – a także niegasnącą żądzę.

Tak długie dzieło byłoby nudne bez owiewającego je od czasu do czasu ożywczego podmuchu humoru. Humor w „Solfatarze”, niczym u starych mistrzów, zasadza się zazwyczaj na misternym skonfrontowaniu materii wzniosłej z przyziemną. Bezkonkurencyjny jest moment, w którym młody Fortunato traci cały zapał do adorowania Donny Fausty i komentarz polskiego szlachetki Ligęzy do tego wydarzenia. Nieodparcie przypomina mi to inne literackie włosko-słowiańskie konfrontacje dusz, choć jedyną, którą potrafię bezbłędnie przywołać, jest ta z „Moskwy-Pietuszek”. I zgodnie z tymi wyobrażeniami Słowian na temat synów i cór plemion italskich, cała powieść obraca się delikatnie wokół malarstwa i muzyki. A skoro już wstąpił Hen na zbocza Parnasu, opisuje głęboką tragedię tych, którzy kochają sztukę pod jakąś jej postacią, ale w doskonały sposób mogą z nią obcować jedynie jako odbiorcy.

Nie jest przy tym „Solfatara” wydmuszką, tylko nośnikiem pewnych wartości, które odważyłbym się nazwać ogólnie humanistycznymi. Stanowi nie tylko hołd dla literatury pięknej w jej bardziej klasycznym wydaniu, jest również hymnem na cześć otwartości. Przy tej okazji przypomina autor, że prześladowania Żydów nie są dwudziestowiecznym wynalazkiem pewnego kiepskiego malarza z Austrii. A przypominać trzeba, bo spora część społeczeństwa nie zna nie tylko nieco starszej niż najnowsza historii, ale i własnych świętych ksiąg.

Osobny temat stanowią występujące na kartach powieści kobiety. Nie są ani z papieru, ani z plastiku, tylko z krwi i kości. Występne i grzeszne nie mniej niż mężczyźni, często tymiż mężczyznami powodują wedle swej woli, zostawiając im prężenie muskułów czy stroszenie piórek, w swoich alabastrowych rączkach skupiając faktyczną władzę.

Swoją zaskakująco dobrą powieścią zaprasza nas Hen na bal maskowy, który, jak się okazuje, toczy się nieustannie, bo rewolucja, zmuszająca oczywiście wszystkich do przybrania nowych masek, stanowi zarazem dla Fortunata i jego dziennikarskiego nosa (dzielącego zasługi z nieodzownym w tym fachu łutem szczęścia) okazję do odkrycia masek starszych, niekiedy nałożonych jedna na drugą i zastygłych w jedną, niemożliwą do rozczłonkowania skorupę.

Przedzieranie się przez „Solfatarę” to prawdziwa przyjemność, bo stanowi ona efekt połączenia talentu z ciężką pracą, dzięki czemu gra na wszystkich poziomach: fabuła ujmuje i wciąga, przemyślana konstrukcja stopniowo ujawnia swoje smaczki i połączenia, a warstwy alegoryczna oraz intertekstualna dostarczają tylu tropów, że mimo przeczytania ostatniej strony, będę za nimi podążał jeszcze przez wiele dni. Prawdopodobnie to ledwo wyczuwalne mrowienie mózgu skutecznie zaburzy mi następną lekturę, toteż zapobiegliwie wybrałem na nią „Tajemnice nawożenia”, coby, jako typowo miastowy cep, za dużo nie stracić.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *