Jutro (dziś) światowy dzień poezji, zatem znów okazja, żeby przysiąść sobie i trochę se pomyśleć, jak na ironię, znowu o poezji, wychodzi na to, że o niczym innym już nie myślę.
Z biurem, w którym pracuję, sąsiaduje biblioteka. Siedzę więc sobie, wtem zjawia się pani bibliotekarka i zaprasza na światowy dzień poezji. Odwiedziła nas bowiem całkiem pokaźna grupa przedszkolaków mających poezję taką albo inną, w pomieszczeniach bibliotecznych recytować. Wybrałem się zatem z nadzieją: a nuż Świetlickiego usłyszę…
Świetlickiego nie było, było natomiast mnóstwo Konopnickiej i Tuwima. Siedzę więc, patrzę i słucham, jak kolejni recytatorzy z to większym, to mniejszym przejęciem deklamują następujące po sobie wiersze. W powietrzu wisi atmosfera pewnej teatralności, niewidzialna linia wyznacza granicę między widownią a sceną. Jednych zjada trema, drudzy z mikrofonem w ręku czują się jak ryby w wodzie: gestykulują, stroją miny, udają zdziwienie, frustrację, wesołość; jedni rytmicznie, jak ta lokomotywa (której, swoją drogą zabrakło) sylabizują kolejne wyrazy, kładą ciężkie tony na rymach, inni z wolna i bez żadnego pośpiechu płyną leniwym poetyckim strumieniem. Kilkoro dzieci zjada litery, kilkoro zmiękcza „r”…
I nagle, pewne rozbawienie, błogość, uznanie, ustępują miejsca innemu wrażeniu, innej myśli. Myślę sobie o Tuwimie, o Brzechwie, o Konopnickiej. Jak to się stało, że zapisane przez nich litery, zapisywane całe dziesiątki, ponad setkę lat temu, jak to się stało, że pojawiają się tutaj? Litery zlepione w słowa, słowa pozszywane w zdania a zdania rytmicznie i zręcznie ułożone w całe wiersze nagle wracają do życia i rozbrzmiewają tak świeżo i żywo, jakby napisano je wczoraj, a nie w minionej epoce. Siedziałem więc zdumiony i patrzyłem jak przed oczami wirowała mi żywa poezja, ożywiana przez grupę dzieciaczków…
Na koniec, pani prowadząca całe wydarzenie, stwierdziła, że wyraźnie widać tutaj talenty i wyraziła nadzieję na powiązanie z nimi przyszłości recytujących. Wiązanie przyszłości z poezją to raczej przekleństwo niż dobre życzenie… Jak napisał Czesław Miłosz w swoim Świadectwie poezji, poeta (z naciskiem na poetę dwudziestowiecznego) to postać zaprawiona w każdym rodzaju cierpienia, pogardy i rozczarowania (znów parafrazuję, książka wciąż w wypożyczeniu); zresztą żywoty kolejnych wybitnych twórców wyraźnie świadczą o tym, że to los niegodny pozazdroszczenia. Nie wiem czy życzenie tego dzieciom mieści się w granicach dobrego smaku.
A może wcale nie? Może nie jest aż tak źle, może jednak warto? Skoro mimo przewalającej się nad nami bryły czasu i ciemnego przepływu całych pokoleń i nas samych, ktoś kiedyś weźmie słowa zapisane na papierze i ożywi je z poczuciem, że robi coś niezwykłego i ważnego. Ktoś przekroczy niewidzialną linię, zacznie mówić słowa ułożone w zdobne układy i ogarnie go dziwne, porażające przeczucie, że oto uczestniczy w jakimś sacrum, wypowiada dawno spisane zaklęcia (bo czymże jest poezja, jeśli nie swego rodzaju zaklinaniem?). I wszyscy wkoło wiedzą, podskórnie wyczuwają, że dzieje się tu coś więcej, niż wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka. Widziałem to dzisiaj na własne oczy.
Napisał Zbigniew Herbert (we Wstydliwych snach):
tańczymy nocą przed posągami zwierząt
ubrani w skórę łuski pióra i pancerze
nieskończona jest litania naszych zbrodnidobre duchy nie odtrącajcie nas
zbyt długo błądziliśmy po oceanach i gwiazdach
strudzonych ponad miarę przyjmijcie do stada
Widziałem na własne oczy. Mogę więc wszem wobec ogłosić: poezja nie umiera (mimo mojego biadolenia w minionych tekstach) ma się dobrze, coraz lepiej!