Type and press Enter.

Z archiwum hair metalu #1

Być może zauważyliście, iż od jakiegoś czasu na Statku nie rozbrzmiewają już tak często przebojowe pieśni. Załoga musi machać wiosłami w złowrogiej ciszy, a wszystko to na skutek akcji Czytelników, którzy w proteście przeciw gatunkowej monotonii serwowanych melodii, przez dwa dni okupowali naszą redakcję, uniemożliwiając dostarczanie do niej śmieciowego jedzenia i niemal przywodząc redaktora dyżurnego do śmierci głodowej. W trakcie wybuchłych przy tej okazji tych zamieszek znieważono trzy pizze i zjedzono jednego dostawcę; uznając swój błąd, redakcja posypuje jednak tylko głowy popiołem i życzy smacznego.

Zaistniałą pustkę redaktorzy próbują wypełnić w różny sposób. Kapitan MO przeniósł się ze śmierć metalem na swój prywatny profil i tam zniechęca do siebie ostatnich znajomych. Paweł M., zwany tu i ówdzie Waszym Pawłem M., zapodał sobie w pętli koncert Swansów i podjął próbę bicia Rekordu Guinessa w długości katalepsji. Ja zaś, jako najbardziej zrównoważony z tego niezbyt egzotycznego tercetu, opowiem Wam o hair metalu.

Hair metal to oczywiście termin niefachowy i w ogóle be. Stosowany jest do określania, zazwyczaj nacechowanego pejoratywnie, zjawiska występującego w muzyce rockowej głównie w latach osiemdziesiątych. Wtedy to wypłynęły grające melodyjną odmianę hard rocka i mocno wspierane przez wytwórnie muzyczne młode zespoły, tak muzycznie jak i wizerunkowo zapożyczając się tyleż w glam rocku, co w heavy metalu. Dominującym elementem wizerunku były niesławne długie i sterczące pióra, stąd nazwa nurtu. Warstwa liryczna ich muzyki opiewała zazwyczaj sprawy damsko-męskie w dwóch najpopularniejszych nurtach – romantycznym lub zapoznawczo-wydymawczym. Cała ta bogata estetyka została wymieciona ze sceny na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to zapanowała moda na flanelowe koszule i smętne zawodzenia, noszące miano grunge’u.

Hair metal to zatem pojęcie nieostre i nieostrość tę zamierzam niejako w zastępstwie niecnie wykorzystać, skoro nie powiodło mi się z Mariolą spod trójki. Celem niniejszego cyklu będzie zatem przedstawienie spełniających kryterium fryzjerskie zespołów, które nie odniosły sukcesu współmiernego do ich talentu i o których pies z kulawą nogą dziś już nie pamięta.

Twarzą opiewanego tu muzycznego nurtu o wątpliwej sławie został paradoksalnie zespół, który miał tego talentu aż za dużo. Być może ten właśnie fakt przywiódł MTV, a szczególnie Metallikę do wyszydzenia jego frontmana. Kip Winger, lider grupy bardzo oryginalnie nazwanej Winger, sam się nieco przyczynił do tej złej sławy, nie tylko nadużywając lakieru do włosów, ale i pozując do babskiej odmiany „Playboya”, magazynu „Playgirl”. Te wpadki nie powinny jednak przesłaniać faktu, iż w skład Wingera wchodzili naprawdę uzdolnieni muzycy. Sam Kip, podobnie jak gitarzysta Reb Beach, terminował wcześniej uderzanie w struny u Alice’a Coopera. Z kolei pałkarz Rod Morgenstein wyrobił sobie markę, grając w oryginalnej i eklektycznej kapeli Dixie Dregs u boku chociażby Steve’a Morse’a, późniejszego następcy Ritchiego Blackmore’a w Deep Purple.

Debiutancki album nowojorskich muzyków wypełniony był zaawansowanymi rozwiązaniami rytmicznymi oraz tekstami godnymi napalonych gimnazjalistów. Na tym tle bardzo pozytywnie odznaczał się utwór kończący płytę, w którym umiejętności młodego Reba Beacha lśnią pełnym blaskiem, a gitarowe outro jego autorstwa godne jest orderów nie mniej niż Bartłomiej Misiewicz.

Pięć lat do przodu. Wychodzi trzecia i najlepsza płyta Wingera, „Pull”. Członkowie zespołu to już inni ludzie, zmienił się również świat wokół. Kip Winger zdążył posłużyć Larsowi Ulrichowi za tarczę do rzutek w teledysku do „Nothing Else Matters”, a wyobraźnią nastolatków zawładnęła już nieodwołalnie wielka czwórka z Seattle i jej epigoni. Zmiany te znajdują odzwierciedlenie w estetyce zespołu i tematyce jego utworów, czego dowodzi wideo do zamykającego album „Who’s the One”. Po trasie promującej „Pull” zespół się rozpada.

Szesnaście lat do przodu. Winger od kilku lat jest ponownie wśród żywych i ma już na koncie czwarty, dość eksperymentalny i kontrowersyjny album. Ukazuje Się „Karma”, piąty krążek zespołu i jedyny zdolny konkurować z „Pull”. Styl jest bardziej nowoczesny, ale to wciąż hard rock z najwyższej półki. Za dowód niech posłuży żelazny utwór otwierający od tej pory koncerty.

Osiem lat do przodu. W roku 2017 Winger ma się świetnie. Nie może mieć się inaczej z sześcioma albumami na koncie, uznaniem krytyków i najświeższą zdobyczą Kipa Wingera – nominacją do Grammy za, uwaga, klasyczny album zatytułowany „Conversations with Nijinsky”. Ta historia kończy się więc dobrze, ale w zanadrzu mam wiele opowieści o puentach nader smutnych. To już jednak w kolejnych odcinkach, gdyż ten, wbrew mojej woli, zdominował jeden zespół i jego nieposkromiony lider.

kip1

Oczywiście, kolejne odcinki historii hair metalu pojawią się tu pod warunkiem, że inauguracja cyklu nie zaowocuje kolejnymi rozruchami. Niepokoje społeczne są bowiem załodze Statku, posiadającej udziały w wielu szemranych i gładko funkcjonujących przedsięwzięciach, wybitnie nie na rękę.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *