Type and press Enter.

Z archiwum hair metalu #2

Wracamy z naszym autorskim cyklem wydobywającym z otchłani niebytu muzyków tyle owłosionych, co zapomnianych. Dziś, dzięki Remigiuszowi Mrozowi na tapet a nie na tapetę, bierzemy dwa zespoły, które mimo dużego nagromadzenia talentu oraz naprawdę dopieszczonych utworów, nie osiągnęły zakładanego sukcesu.

Pierwszym z nich jest Lillian Axe. Grupa z Nowego Orleanu debiutowała w 1988 roku eponimicznym krążkiem, a jej szczytowymi osiągnięciami są w mojej opinii dwie następne płyty, „Love & War” oraz „Poetic Justice”.

Czym charakteryzuje się Lillian Axe? Po pierwsze, starannymi i dopracowanymi aranżacjami utworów, a szczególnie partii gitarowych. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro mózgiem zespołu jest obsługujący wiosło Steve Blaze. Znam wielu doskonałych gitarzystów, ale znaczna część z nich gra w sposób zbliżony do siebie, prześcigając się w szybkości czy technice. Blaze stworzył zaś własny, rozpoznawalny styl, objawiający się przede wszystkim w unikalnych solówkach. Często łączy w nich elementy neoklasyczne z klasycznymi, kombinując wymiatanie à la Yngwie Malmsteen z zagrywkami bardziej nastrojowymi i finezyjnymi. Idealnym przykładem podobnej solówki jest ta z utworu „Mercy”, zawierającego ponadto riff zagrany na gitarze flamenco i wiele innych smaczków (przepraszam za towarzyszący utworowi obrazek, będący przejawem poczucia humoru jeszcze podlejszego niż moje).

Drugim niezaprzeczalnym atutem Lillian Axe był wokalista Ron Taylor, dysponujący ciekawą barwą głosu, ale przede wszystkim wyjątkową energią. Należał on przy tym do tych cennych gardłowych, którzy równie dobrze wypadają w bardziej dynamicznym repertuarze, jak i w lirycznej stylistyce.

Dziś Lillian Axe wciąż istnieje, choć  w mocno zmienionym składzie. Najistotniejsza zmiana zaszła za mikrofonem – po licznych perturbacjach, miejsce za nim zajął ostatecznie Brian C. Jones, śpiewak poprawny, ale niedysponujący nawet ćwiercią charyzmy Taylora. Ostatni album grupy ukazał się w 2012 roku. Jest nieco cięższy od wcześniejszych dokonań i całkiem niezły, ale nie jest w stanie nawiązać do dawnej chwały z przełomu lat 80 i 90.

Za drugim zespołem, któremu się dziś przyjrzymy, stoi bardziej skomplikowana historia, świetnie nadająca się na scenariusz filmowy. Członkowie Wildside długo wycierali bowiem sceny podrzędnych klubów na legendarnym Sunset Strip w zachodnim Hollywood, licząc na cud. I ten pewnego dnia zmaterializował się w postaci Dennisa Ridera, prawnika z branży muzycznej z rozległymi kontaktami. Dennis dostrzegł w Wildside potencjalną maszynkę do zarabiania, być może nawet na skalę Guns N’ Roses. Porównania ze słynniejszymi kolegami były zresztą nieuniknione, gdyż Drew Hannah dysponuje zbliżoną barwą głosu do Axla Rose’a.

Na początku lat 90, a więc przed internetem, biznes muzyczny wyglądał zupełnie inaczej niż dziś. Wytwórnie dysponowały olbrzymimi budżetami i gdy Rider przekonał prezesa Capitol Records, Hale’a Milgrima, że Wildside będą następnymi Guns N’ Roses, wytwórnia zainwestowała w obiecujących młodzieńców, podpisując z nimi gigantyczny kontrakt.

Dzięki nowym kontaktom młodzieńcy zainstalowali się w studiu samego Eddiego Van Halena i rozpoczęli dopieszczanie swojego materiału. Ten był wprawdzie znakomity, ale praca nad aranżacjami przeciągnęła się ponad miarę, przerywana drobnymi ekscesami, jakich dopuszczały się gorące młode głowy, a szczególnie przytwierdzone do nich nie mniej młode ciała. Ostatecznie nagranie debiutu zajęło aż 7 miesięcy, przez co Wildside stracili zagwarantowaną wcześniej możliwość ruszenia w trasę z Van Halen. Ich miejsce zajęła grupa Alice in Chains i była to zmiana bardzo symboliczna.

Warto było jednak czekać na tę rewelacyjnie wyprodukowaną i świetnie napisaną płytę, skomponowaną w idealnych proporcjach z kawałków dynamicznych, utworów w średnim tempie oraz chwytliwych ballad. Wydanie dynamiczne (i pierwszy singiel) prezentowało się tak:

Grupa ruszyła w blisko dwuletnią trasę promującą album zatytułowany znamiennie „Under the Influence”. Ten jednak, choć sprzedawał się nieźle, nie zdołał się nawet zbliżyć pod tym względem do jednego z najlepiej sprzedających się albumów w historii rocka, wydanego ledwie rok wcześniej „Use Your Illusion 1 & 2”. W międzyczasie nadeszła zaś era grunge’u i Wildside przepadło wśród mody na flanelowe koszule, po bardzo chybionej próbie podporządkowania się temu trendowi.

Dziś zespół próbuje się wprawdzie reaktywować, ale czyni to w okrojonym składzie. Co zaś najbardziej przykre, wnosząc z przecieków z YT, wokalista Drew Hannah nie jest dziś w stanie osiągnąć takich rejestrów jak dawniej. A, niestety, próbuje.

Pozostaje nam zatem sentymentalny powrót do roku 1992. Jeszcze raz – Wildside!

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *