Wakacje. Część załogi Statku wzięła urlopy od rabowania i grabieży, by nająć się do sprzedaży kręconych lodów w nadmorskich kurortach, jedynie nocami penetrując nielegalnie magazyny sklepów monopolowych. W tej sytuacji ciężar utrzymania łajby na powierzchni spoczął na barkach dwóch dżentelmenów, którzy są z nami od początku, czyli Pawła M. i Kapitana MO. Prawdę mówiąc, i oni próbowali się zaczepić w sopockich lodziarniach, ale bezskutecznie. Jednemu odmówiono zatrudnienia na postawie popłochu, jaki wzbudziła jego książeczka w lokalnym oddziale sanepidu, drugi nie przeszedł zaś testów sprawnościowych.
Zostawmy jednak te wstydliwe tajemnice i zwróćmy nasze jasne, pełne nadziei oblicza ku muzyce rozrywkowej, a konkretnie ku kolejnym panom z bujnymi czuprynami. Panów będzie dziś tylko dwóch, bo tym razem skupimy się na karierach solowych. Wspomnianych dżentelmenów dzieli wiele, łączy zaś Ameryka Północna i zamiłowanie do muzyki rockowej.
Pierwszym z nich jest Kane Roberts. Zdobył on sławę (i pieniądze) jako wioślarz w zespole Alice Coopera, występując na dwóch albumach (dokładnie tych samych, co opiewany tu uprzednio Kip Winger) i wywierając na nie spory wpływ, nie tylko szarpiąc struny, ale i dając głos. Szczególnie dobrze słychać go w kilku momentach płyty „Raise Your Fist and Yell”, czego świetnym przykładem są chórki w kawałku „Freedom”, który w warstwie lirycznej jest zresztą do bólu amerykański, czyli – oględnie rzecz ujmując – niezbyt mądry.
Muzyczny talent nie jest jednak tym czynnikiem, który uczynił naszego bohatera rozpoznawalnym – jego grze zarzucano wtórność, a weryfikacja umiejętności wokalnych na żywo przyniosła podobno spore rozczarowanie. Kane miał jednak co innego – prezencję sceniczną.
Potężne mięśnie i gitara z miotaczem płomieni wyjaśniają popularność Kane’a wśród publiczności – i brak szacunku wśród innych muzyków. Z jego talentami nie może być jednak tak źle, skoro muzyk był zapraszany do nagrywania chórków i partii gitarowych dla innych wykonawców, a napisane przez niego utwory trafiły do katalogów artystów o światowej sławie, jak chociażby KISS. Amerykański gitarzysta ujawnił zresztą i inne zdolności – wystąpił przelotnie w filmie Wesa Cravena „Shocker”, a przez ostatnie lata parał się grafiką oraz tworzeniem gier komputerowych.
Wróćmy jednak do roku 1987. Alice Cooper słynie z zachęcania swych muzyków do rozpoczęcia karier solowych – i w tym właśnie roku namówił do tego kroku najpierw Kipa Wingera, a chwilę później Kane’a Robertsa. Ten drugi wystartował szybciej i wkrótce światło dzienne ujrzał jego debiutancki album zatytułowany po prostu „Kane Roberts”. Nasz bohater pozostał przy swoim sprawdzonym wizerunku, a wideo do singla „Rock Doll” zawiera, oprócz obowiązkowych mięśni, grono napierających na Kane’a pań oraz sporo jawnie seksualnej symboliki.
Niżej podpisanego wspomniana płyta nie zachwyca, choć ma swoich oddanych fanów. Prace nad kontynuacją trwały cztery lata, a przez ten czas świat muzyczny mocno się zmienił. Kompozycje na drugim albumie były bardziej dopracowane, sam Kane również przeszedł metamorfozę – przyodział przyzwoicie swe przerośnięte ciało i przedzierzgnął się w romantycznego kochanka. Szczególnie dobrze jest to widoczne na teledysku do drugiego singla z płyty „Saints and Sinners”, napisanego na płytę Bon Jovi i ostatecznie odrzuconego „Does Anybody Fall in Love Anymore”.
Wkrótce nastały ciężkie czasy dla melodyjnej muzyki i Kane zawiesił działalność artystyczną. W 1999 roku powrócił z płytą „Under a Wild Sky”, wydaną pod szyldem Phoenix Down i budzącą bardzo mieszane uczucia. Większość kompozycji jest co najmniej udana, choć trafiają się alternatywno-nowoczesne potworki, ale prawdziwą piętą achillesową albumu jest kiepska i wynikająca prawdopodobnie z braku funduszy produkcja, przez którą nawet najlepsze utwory brzmią jak nagrane w garażu z zakazem wjazdu pojazdami zasilanymi LPG.
Kane wyciągnął lekcję z tego gorzkiego doświadczenia. Już od kilku lat zapowiada powrót z nowym albumem, nagrania (m.in. z udziałem Alice Coopera i Kipa Wingera) trwają, ale produkt wciąż jest dopieszczany. Obyśmy doczekali go za naszych żywotów.
Pora przejść do naszego drugiego gwiazdora. Paul Laine to kanadyjski wokalista (ale również multiinstrumentalista), którego talentu nikt przy zdrowych zmysłach podważać chyba nie będzie. Jego debiutancki album, „Stick It in Your Ear” (1990), pełen jest świetnych kompozycji, pomyślanych tak, by uwidocznić wielkie możliwości wokalne Paula. Zamysł ten w pełni się udał, choć można dyskutować nad trafnością wyboru numerów na single – i nad ostatecznym brzmieniem utworów, którym z pewnością nie zaszkodziłaby większa doza tzw. zdrowego pierdolnięcia. Ale cóż zrobić – taka była wówczas moda.
Jak widać powyżej, i Paul nie uniknął stylizacji na romantycznego młodzieńca, choć zamiast mięśni prężył papuśną facjatę. Jego umiejętności nie pozostały jednak niezauważone i dały mu angaż u jednego z czołowych graczy na rynku hair metalu – Danger Danger. Grupę opuścił właśnie, bynajmniej nie na własne życzenie, jej dotychczasowy wokalista, Ted Poley, swoim śpiewem jasno dowodzący braku jąder. Poley został zwolniony już po nagraniu ścieżek do nowego albumu zatytułowanego „Cockroach”. Grupa zatrudniła Laine’a, który nagrał wokale na nowo, ale gdy szykowano się do wydania płyty, Poley zdołał sądownie zablokować ten akt; ostatecznie doszło do niego dopiero osiem lat później, w 2001 roku.
Paul Laine zdołał jednak nagrać w międzyczasie trzy inne albumy z Danger Danger i słuchając efektów nie sposób nie dojść do wniosku, iż to właśnie hardrockowa stylistyka jest tą, w której jego charyzmatyczny głos sprawdza się najlepiej. Można też zastanawiać się, jak brzmiałyby wobec tego utwory z jego wyśmienitego solowego albumu w innej oprawie, bez klawiszy i z cięższymi gitarami. Pewnie podobnie jak ten kawałek:
Trzeba się jednak cieszyć, że Paul wciąż pozostaje aktywny na rynku muzycznym – trzy lata temu zaśpiewał na debiucie kapeli country DarkHorse, a ledwie rok temu zjednoczył siły z dawnymi kolegami z Danger Danger, co zaowocowało debiutanckim krążkiem The Defiants, skażonym jednak ponownie brzmieniem nieco za lekkim. Ale krytycy sobie ten album chwalą, nie będziemy im więc zadawać kłamu.
A teraz już się żegnamy, bo nie samą muzyką człowiek żyje. Już dziś zapowiadamy jednak buńczucznie, że czwarta wizyta w archiwum hair metalu poskutkuje odkopaniem dwóch najlepszych albumów w melodyjnym hard rocku wczesnych lat dziewięćdziesiątych!
utracjusz