Sonic Youth to zespół tyleż undergroundowy, co i ikoniczny. Uprzedzając krzyki i oburzone prychnięcia, jakoby ikoniczny miał być twór wcale nie nadmiernie popularny, spieszę z doprecyzowaniem, że za zasługujące na to miano uważa się konkretnie dwa jego elementy:
1) Kim Gordon jako swoiste przeciwieństwo owianej złą sławą Courtney Love; kobieta stonowana, lecz seksowna (wedle opinii rozpowszechnionej wśród osób, które zapałały chęcią wypowiedzenia się w tej sprawie), zrównoważona, acz charyzmatyczna artystka, rozwijająca się wśród nowojorskiej bohemy, alternatywna inteligentka, córka profesora, wrażliwa i transcendentnie zakochana w człowieku, z którym zespół ten stworzyła. Sama Kim swoją seksualność określa w sposób następujący:
Szczerze mówiąc, przez te wszystkie lata prawie nigdy nie myślałam o mojej „dziewczęcości” – chyba że nosiłam akurat wysokie obcasy, ale wtedy czułam się raczej jak transwestyta.
A jednak…
Najbardziej spotęgowany stan bycia kobietą, to obserwowanie ludzi, którzy patrzą na ciebie.
2) Związek (i małżeństwo) Kim Gordon z Thurstonem Moore’em, którzy przez lata byli postrzegani jako ideał dopasowania dwojga ludzi. Sama Kim podkreśla głębię ich relacji znaczącym odwołaniem do zjawisk nurzających się na takim poziomie głębi, na jakim znajduje się swoją własną dwuosobową rzeczywistość, znacząco oddaloną od tego, co istnieje w dającej się ogarnąć zmysłami realności:
Co może być lepszego niż dzielenie tego uczucia transcendencji z człowiekiem, z którym byłam tak blisko we wszystkich innych dziedzinach życia, z kimś, kto doświadczał tego samego? Było to uczucie niemożliwe do przekazania komukolwiek innemu poza nami. Pragnęłam wyzwolenia, zatracenia siebie, chciałam się wewnątrz tej muzyki. Było to to samo poczucie mocy, którego doświadcza się, pływając w oceanie, gdy porywa nas fala i przenosi w jakieś inne miejsce.
A sam zespół? Sam zespół zaskarbił sobie takie etykiety, jak alternatywny, nowofalowy, eksperymentalny i wszystkie inne, które stają się niezbędne, kiedy chce się coś opisać jako warte uwagi poprzez znajdowanie się poza papką popkultury, jednocześnie brzmiąc, jakby sam dobór leksyki miał być świadectwem, że poniżej poziomu bohemy w ogóle nie warto spoglądać.
Dla tych, którzy tę grupę znają słabo lub wcale (choć i ja nie zaliczam się do grona rzeczoznawców w tej sprawie), załączam piosenkę, by łatwiej było dostroić się do fal, na których nadaje autorka książki, jaką próbuję tu opisać. Dziewczyna z zespołu autorstwa Kim Gordon, czyli jej autobiografia; wydana w Polsce w roku 2016 przez (jakże szanowane przeze mnie!) Wydawnictwo Czarne (które zwykle para się reportażami, jednak czyni raz po raz wyjątki, by zrobić miejsce biografiom – wszak to też gatunek faktograficzny – a czasem nawet thrillerom lub jeszcze innym opowieściom). Ów wykwit muzyki jest dość transparentny dla zespołu o nazwie Sonic Youth (w wolnym tłumaczeniu: „dźwiękowa młodość” lub „…młodzież”), bowiem o młodości właśnie traktuje, choć „traktat” ten jest jej przekleństwem. Ponadto utwór pochodzi z debiutanckiej płyty tejże grupy (z roku 1981), markowanej tą samą nazwą, co sama grupa. Głos Kim i nieco psychodeliczny charakter całości zdają się dobrze oddawać atmosferę zarówno zespołu, jak i duszy dziewczyny, która próbuje nam się opisać.
https://www.youtube.com/watch?v=3VQ46a0Mf_k
Jeśli o samoopisywanie się chodzi, Kim bywa w tym dość bezpośrednia. Tak oto możemy ją poznawać nie tylko poprzez analizę słów, poczynań, zjawisk, które ją kształtowały, czy rodzaju percepcji świata, lecz również w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości, oferujący gotowe odpowiedzi:
Słyszałam, że na scenie jestem nieprzenikniona, tajemnicza, zagadkowa, a nawet chłodna. Przede wszystkim jestem skrajnie nieśmiała i wrażliwa, jak gdybym wyczuwała obecność wszystkich emocji wirujących w pomieszczeniu. I wierzcie mi: pod moją sceniczną maską jestem całkiem bezbronna.
Oprócz subiektywnej samooceny mamy tu też powołanie się na zasłyszane opinie osób trzecich, co nieco obiektywizuje wnioski Kim – lecz tylko „nieco”, gdyż ostatecznie to ona dokonała doboru i selekcji powyższych określeń. Nie ujmując jednak niczego ani jej samej, ani – tym bardziej – napisanej przez nią autobiografii, trzeba jej przyznać sporą wrażliwość w oglądzie świata, skłonność do autorefleksji, a nawet zacięcie filozoficzne:
Kim jest gwiazda? Czy gwiazdorstwo jest czymś w rodzaju zawieszonej na chwilę dorosłości? Czy plasuje się poza dobrem i złem? Czy gwiazda to osoba, w którą musisz wierzyć – śmiałek, ryzykant, ktoś, kto staje na krawędzi i nie spada w przepaść?
No właśnie, kim jest gwiazda; kim jest Kim? Odczuwającą świat zmysłowo i dźwiękowo artystką, która kreuje się na niezwykle alternatywną – choćby poprzez nieustanne powoływanie się na dorastanie w gronie najznamienitszych osobowości nowojorskiej bohemy (takich jak: Andy Warhol czy Patti Smith), czy też na przyjaźń z legendarnym Kurtem Cobainem (choć za te ciekawostki jestem wdzięczna). I rzeczywiście jako alternatywna jest postrzegana, lecz stworzone przez nią dzieło literackie pod pewnym względem jest zupełnie niealternatywne, a wręcz brukowe. Przy sporej jego części towarzyszyło mi odczucie, jakby opisała swoje życie tylko po to, by odheroizować swojego eksmęża, który – po latach tworzenia z Kim ikonicznej pary – w końcu ją zdradził i porzucił. Żal i rozgoryczenie miejscami wprost wylewa się z kart tej książki, niczym pomyje przy publicznym praniu brudów – to główna ujma na jej honorze. Dla fanów zespołu rozczarowujące może być również ślizganie się po jego historii, bowiem Kim nie kryje się z założeniem, że owa historia jest znana (czyżby?). Po wydarzeniach z życia zespołu skacze achronologicznie i wyrywkowo. Jednak dla mnie minusem to nie jest, bo – cóż – nikt nie obiecywał tu dziejów grupy muzycznej, lecz książka ta została mi zareklamowana po prostu jako historia wrażliwej artystki. Tę otrzymałam. Zespół ledwie znałam.
Skoro już ponownie odniosłam się do wzmożonej refleksyjności Kim, pora na kolejny jej dowód:
Posiadanie większej wiedzy o świecie powoduje nie tylko zmniejszenie bólu, jaki ten wywołuje, lecz również jego sensu. Rozumienie świata to ustawianie się w określonej odległości od niego. To, co jest za małe, aby było dostrzegalne gołym okiem, na przykład cząsteczki i atomy, powiększamy, to zaś, co jest za duże, tak jak formacje chmur, delty rzek i gwiazdozbiory, zmniejszamy. Kiedy już sprowadzimy wszystko do zasięgu naszych zmysłów, zaczynamy to utrwalać. To, co utrwalone, nazywamy wiedzą.
Ten – buddyjski niemal – wywód o roli dystansu wobec świata i przeżyć imponuje tu logicznym uporządkowaniem, którego nie po każdym artyście można się tak śmiało spodziewać. Jedno implikuje drugie, jak w porządnej definicji fachowej lub toku prezentowania myśli przez prastarych filozofów. No to już wiadomo, kim mogłaby być Kim, gdyby nie była tym, kim jest (proszę mi wybaczyć tę jawną niezdolność do oparcia się urokowi homonimii!).
Jako że – pomimo całego szacunku, jakim w ogólnym rozrachunku darzę tę istotę – poczęłam już popadać w tony nieodległe od ironii, aby nie zaszkodzić ani artystce, ani książce, lepiej będzie, jeśli popadnę w milczenie, zostawiając tu inny wypełniacz ciszy, jaka po moim odwrocie zapadnie. Polecam wypełniacz ów odbierać wszystkimi zmysłami (łącznie z szóstym, a nawet siódmym, jeśli kto hojnie obdarzony), bo to właśnie będzie zgodne ze słowem głoszonym przez Kim Gordon:
Najlepsza muzyka przychodzi do człowieka wtedy, gdy jest się dostrojonym do swojej intuicji, nieświadomym ciała i w pewnym stopniu straciło się głowę (…).
Co do reszty faktów pozostawię Was w niewiedzy, bo [również według Kim]: Wiedza to dystans, wiedza to bezruch i wróg sensu. I znów, niezmiennie, w pisaninie mojej wraca motyw ruchu sensotwórczego. Niezależnie od tego, czy sięgam po literaturę podróżniczą, klasyczną, czy biograficzną, wszystkie drogi – niczym do Rzymu – prowadzą mnie właśnie do niego.
Ewa Wasiak
Zdjęcie:
http://www.stereogum.com/1733304/what-kim-gordons-girl-in-a-band-reveals-about-the-end-of-her-marriage-and-the-last-days-of-sonic-youth/franchises/sounding-board/