Daleko, nad horyzontem, do spoczynku w morzu sposobi się słońce. Statki płyną w swoje strony, nie interesując się niczym, poza wiatrem napinającym żagle i jakimś odległym, tylko im znanym celem. Z wody wystają góry, wyspy, ruiny jakiegoś dawno zapomnianego świata. Na pierwszym planie pług gładko rozoruje ziemię i ani ciągnący go koń, ani kierujący nim chłop, nie wydają się zbytnio zaprzątnięci sprawami rozciągającego się wokół nich świata. Jest połowa szesnastego wieku i chyba jedynie Pieter Bruegel, z pędzlem trzymanym w skupieniu, zdaje się dostrzegać chłopca, który przed chwilą, prosto w ciemną kipiel, spadł z nieba.
Obraz ten, Pejzaż z upadkiem Ikara, wisi na ścianie jednego z bohaterów Człowieka, który spadł na ziemię Waltera Tevisa, każąc patrzeć na powieść jak na alegorię, jednocześnie streszczając w sobie tak jego treść, jak i formę.
Tevis kreśli nam przed oczami science fiction niepodobne do fikcji naukowej, jego książka wygląda jak obraz Bruegla – z nieba spada Ikar, ale żadnego z mieszkańców tej ziemi wydarzenie to raczej nie obchodzi. To nie jest opowieść o spadaniu z nieba, to jest historia o spadaniu na ziemię. Cała pozaziemska wiedza przybysza, jego niezwykłe, fantastyczne projekty i nieludzkie ciało stanowią raczej tło, pewien napęd nadający pęd opowiadanej historii, raczej nieczęsto wychodzą na pierwszy plan – to jest przede wszystkim opowieść o ludzkiej naturze.
Również środki, jakimi autor kreśli swoją powieść, są niezwykłe jak na literaturę fantastycznonaukową, przez co miałem ustawiczne wrażenie czytania raczej powieści obyczajowej. Motywy fantastyczne giną tutaj tak, jak Ikar na brueglowskim obrazie. Byłem niejednokrotnie zaskoczony, wręcz zachwycony przenikliwością, z jaką Tevis przygląda się swoim bohaterom – jakże celne obserwacje dotyczące samotności, młodości, życiowej mądrości, powolnego psucia się. Opisy zwykłych, codziennych sytuacji i odbijające się w nich portrety kolejnych postaci robią wielkie wrażenie. W tej niezwykłej mozaice, jedynie ciągłe przypominanie o niezwykłości głównego bohatera i jego pracy pozwala pamiętać, że książka gatunkowo przynależy do fikcji naukowej.
To taka fantastyka, która, tak jak bohater, spadła z nieba i dzieje się tu i teraz, w świecie kreślonym przez ludzkie problemy, zwyczaje i interakcje. Niesłychana błyskotliwość autora, humor, pewna gorycz i konsekwencja z jaką wprowadza nas w opisywany świat, czynią go miejscem namacalnym, bohaterowie to ludzie z krwi i kości, ze swoimi bolączkami, skrywanymi pragnieniami, ciekawością…
No i sam motyw Ikara–Newtona, spadającego na Ziemię. Czy przybywa by nas zbawić, czy zgubić? Ikar spadający u Bruegla ginie, nie zwracając niczyjej uwagi. Gdy ten tonie, statki płyną tam, gdzie miały płynąć, pasterz wypasa owce, rolnik uprawia ziemię… Należy zatem zapytać nie tylko, czy Newton nas zgubi, ale czy sam przetrwa konfrontację z tym światem, z człowieczeństwem, czy ktoś poda mu rękę i wyciągnie go na plażę, zanim ten zginie w toni? To zaskakujące, jak blisko brzegu spada chłopiec u Bruegla. Nikt nic nie widzi, nikt nic nie słyszy. Mnóstwo tu samotności w wielu odmianach.
Książka Waltera Tevisa jest niezwykła na wielu płaszczyznach. Skrupulatny opis i piękny język (jakże rzadko spotykane w gatunku!), stałe wrażenie pewnej alegorii, nachylenie się nad słabościami bycia człowiekiem, mnóstwo nawiązań: do muzyki, malarstwa, kina… nie sposób wszystkiego wyliczyć. To jednocześnie najbardziej zwykłe i niezwykłe SF na jakie natknąłem się od dawna.
Słońce zachodzi, statki odpływają, chłop i pasterz wracają do swoich spraw, do swoich domów, kobiet i dzieci. Będą jeść chleb, najlepszy z owoców dobrej ziemi. Tymczasem Ikar utonął, ziemia nie była mu dobrą.