Type and press Enter.

Anatole France / Bogowie łakną krwi

Czy w erze panującej w literaturze mody na fabularyzowaną (i często mocno zmyśloną) historię Polski ma w ogóle sens zachęcanie do zapoznania się z fabularyzowanym epizodem z historii Francji? Otóż jak najbardziej ma. Sceptyków można zwabić (zmurszałym wprawdzie, bo nieledwie stuletnim) Noblem dla autora, zapewnieniem, że ten akurat epizod miał wpływ na historię całej (co najmniej) Europy, wreszcie gwarancją absolutnej literackiej jakości, na jakiej niektórym spośród popularnych obecnie rodzimych twórców cokolwiek zbywa.

Czytelnikowi skromnej objętościowo powieści France’a dane jest prześledzić karierę malarza Ewarysta Gamelina. Nie jest to, wbrew ewentualnym przypuszczeniom, kariera artystyczna. Gamelin pnie się mianowicie w górę machiny rewolucyjnej, rozpoczynając od skromnego stanowiska szeregowego członka dzielnicowej sekcji. Dzięki takim cechom jak surowość i nieprzejednanie, zostaje kolejno członkiem coraz więcej znaczących ciał, znaczących swą działalność coraz większą liczbą (bezgłowych) ciał. Służba ojczyźnie wymaga bowiem niewdzięcznego dzieła wyłuskiwania coraz to nowych wrogów Rewolucji i wydawania na nich coraz to nowych, choć takich samych w treści wyroków.

„Bogowie łakną krwi” to późna powieść France’a, autora skądinąd mocno i oficjalnie lewicującego. Można by więc spodziewać się po nim laurki dla rewolucji francuskiej jako wydarzenia niosącego może za sobą nieuniknione w takich wypadkach nadużycia, ale pozwalającego ostatecznie ziścić ideały, które samemu pisarzowi są bliskie. Nic bardziej mylnego. Jedną z naczelnych zasad twórcy jest bowiem uczciwość intelektualna, której dał zresztą wyraz, zajmując zdecydowane stanowisko w słynnej sprawie Dreyfusa. Dlatego próżno szukać na kartach powieści apologii terroru i relatywizujących moralnie tez o konieczności ofiar. Wręcz przeciwnie, daje France bardzo czytelny obraz fanatyzmu i szaleństwa oraz ich bezpośrednich skutków w postaci nieznającej spoczynku gilotyny, spływającej niewinną w większości krwią.

Warto zaznaczyć, że w swej metodzie artystycznej nie ucieka się bynajmniej France do narzucającego się może wobec takiej materii naturalizmu. Opisy niebywałych okrucieństw są u niego stonowane i wcale nie chwytają za serce. A jednak są bardzo przejmujące, z jednej przyczyny – spośród znanych mi autorów, to chyba właśnie France najdoskonalej posługuje się ironią. Zastosowana do tej tematyki, szokuje ona nie mniej niż naturalizm, tyle że drażnionym organem jest nie serce, a mózg i stojący za nim rozum.

Spora zasługa w oddaniu tego mistrzostwa przypada Janowi Stenowi, który nie bez przyczyny ma na koncie niejedno przełożone dzieło francuskiego noblisty – zdaje się bowiem znakomicie dostrajać tak do jego toku myśli, jak i do frazy. Biegłość tę w szczególności wyczuć można w tych fragmentach powieści, które rozjaśnia swą osobą pan Brotteaux, zadeklarowany epikurejczyk, nierozstający się ze swoim tomikiem Lukrecjusza i zdradzający duchowe pokrewieństwo z wykreowanymi przez France’a gdzie indziej bohaterami, jako to z panem Bergeret czy przede wszystkim z księdzem Hieronimem Coignard (który jednak, mimo duchownej sukienki, okazywał dalece mniejszą od Brotteaux powściągliwość w adorowaniu wdzięków niewieścich).

Powieść urywa się, gdy Paryż zamienia Wielki Terror na biały terror, ale jej zakończeniem daje France jasno do zrozumienia, że przy jej pisaniu przyświecało mu to samo motto, które twórcy znakomitego skądinąd serialu „Battlestar Galactica” pożyczyli sobie z „Piotrusia Pana” autorstwa szesnaście lat młodszego od France’a J.M. Barriego – w wolnym tłumaczeniu brzmi ono „Wszystko to już kiedyś się zdarzyło i wszystko wydarzy się ponownie”. Motto to raczył zresztą strawestować i przy okazji spłycić sam Paulo Coelho. Co jednak ciekawe, France we wspomnianym zakończeniu bezpośrednio nadaje twierdzeniu o cykliczności dziejów wymiar indywidualny, podczas gdy fabułą oddaje jego trafność w odniesieniu do zbiorowości. Bo też niełatwo jest wyrysować granicę – historia toczy się wprawdzie kołem, miażdżąc po drodze jednostki, ale przecież w ruch wprawiają ją właśnie jednostki, często (jak i w tym wypadku) liczące się zresztą później pomiędzy jedne z pierwszych zmiażdżonych.

utracjusz

Zdjęcie: Bain News Service

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *