Type and press Enter.

Walka-życie-kalka, czyli Karl Ove Knausgard i jego z życiem zmagania

O życiowej batalii, toczącej się od świtu do zmierzchu (i od zmierzchu do świtu) każdego śmiertelnika, najpiękniej pisał Mikołaj Sęp-Szarzyński, któremu barokowe rozdarcie pomiędzy pokusami a prawością rozdwoiło perspektywę oglądu niejednego życiowego zjawiska:

Pokój – szczęśliwość, ale bojowanie 
Byt nasz podniebny.

Wygłaszał retoryczne pytania…

Cóż będę czynił w tak straszliwym boju, 
Wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie?

…które w czasach nam bliższych niektórzy upraszczają do form: „Jak żyć, (panie premierze/prezesie/po prostu panie?”. Nie trywializując jednak posępnych, acz zamaszystych przemyśleń Sępa i nie zmniejszając zakresu ich uniwersalności, chylę czoło przed zdolnością ujęcia ludzkiej istoty w ramy tak zwięzłej (bo jednowersowej!) i tak trafnej charakterystyki! Cóż – Karl Ove Knausgard, autor osławionej ostatnimi laty „Mojej walki”, potrzebował na to nieco więcej objętości tekstu.

Sześciotomowy cykl o zmagania człowieka z życiem rozpoczął się potyczką dwutorową: jeden tor wiedzie szlakiem wspomnień z dzieciństwa zdominowanego przez autokratyczną obecność ojca, drugi – ścieżką dorosłego już mężczyzny, który na co dzień jest mężem, ojcem i pisarzem, więc również i w tych rolach musi się pojawiać na życiowym ringu.

Tym, co tu dla mnie najciekawsze, jest sprytne wpisanie w topos życia-walki tematu drugiego, podobnie brzmiącego, lecz z bagażem całkiem odmiennych treści. Babcia narratora wypowiedziała raz znamienne zdanie…

Życie to kalka, powiedziała stara baba, która nie potrafiła wymówić »w«”,

…przywoływane przez niego później kilkakrotnie, niczym kolejne przekalkowane kopie tej myśli, otwierającej nasze umysły na wymiar powtarzalności, cykliczności, odtwórstwa. O ile porównanie naszej egzystencji do nieustannej walki rozdmuchuje jej ładunek znaczeniowy do postaci obszernego balonu albo patosem swym kreśli obraz rycerza w ciężkiej, potężnej zbroi, o tyle wizerunek życia-kalki całkiem wypuszcza z poprzedniego uroczyste powietrze, pozostawiając przed naszymi oczami jedynie zwiewny świstek, niczym fragment archiwum wielowiekowych dziejów ludzkości. Mnie osobiście ta podwójna perspektywa urzeka. Bo czyż to nie jest prawda, że każdy ich jednostkowy wycinek jest wielki i maluczki zarazem?

Co jeszcze, jeśli o walory chodzi (wolę wymienić je wszystkie, nim przejdę do znęcania się nad autorem, gdyż lękam się, że za bardzo się w tej czynności rozmiłuję)…? Może styl – już po pierwszej stronie oczarował mnie on szczególnym typem wrażliwości, pozwalającym ujmować życiowe obserwacje w specyficznie piękne zdania. Jednak już po kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu stronach albo stracił on wyrazistość, albo zginął pod ciężarem znużenia, bo po prostu przestałam go zauważać. A może do walorów powinnam zaliczyć to, że tak pieczołowite i skrupulatne pochylanie się nad codziennością (której niby błahe i rutynowe elementy urastają do rangi nośnika spraw istotnych, lecz także same w sobie stają się warte uwagi) przywodzi mi na myśl twórczość Mirona Białoszewskiego, a także – poniekąd – Olgi Tokarczuk, a konotacje to miłe memu sercu. Pierwszy zawsze traktował ją z pietyzmem, choć bez przesadnego otaczania jej kultem. Pokazywał, że piękno tkwi w prostocie, a raczej w tym, co oswojone – ta perspektywa niewątpliwie pomaga dostrzegać wartość drobiazgów i tworzyć emocjonalny do nichstosunek, wypełniający mozaikę wrażeń całego życiowego obrazu. Tokarczuk natomiast ze szczelin codzienności nieustannie wydobywa drzemiącą w nich magię; najwyraźniejsze jest to w niewielkim zbiorze opowiadań o jakże niewyszukanym tytule – „Szafa”. No tak, przedmiot codziennego użytku. Niby materia, a jednak nie całkiem uchwytna, bowiem poniekąd jest tylko metaforą tego, co pod fasadą zwyczajności skrywa zjawiska nadzwyczajne (wszak ile to skarbów w szafach skrywamy!). Poniekąd ukazuje, jak przedmioty, z których budujemy swoją materialną rzeczywistość, faktycznie mogą wiązać nasze dni nicią względnej trwałości, a na pewno swojskości. Jak to w przypadku Tokarczuk – zawsze jest niejednoznacznie, a ja niezmiennie polecam.

Co zaś do naszego skandynawskiego autora i jego walki, to arsenał pozytywów chyba mi się wyczerpał. Za to autor dysponuje całkiem sporym zasobem banałów i dłużyzn. O, weźmy np. taką refleksję tanatologiczną:

Śmierć istnieje wprawdzie poza imieniem i poza życiem, ale nie poza światem.

No cóż… Może się czepiam? Z autopsji znam słabość do formułowania frazesoidalnych tworów, więc zrozumieniem autora jak najbardziej otaczam. Jednak z nas dwojga to ON napisał coś, co zostało okrzyknięte arcydziełem, więc w jego przypadku pozwoliłam sobie podwyższyć próg wymagań…

Z tym pochylaniem się nad codziennością, zdaje się, że też trochę przesadził. Wszystko jest dla ludzi, ale w granicach rozsądku. Odnoszę wrażenie, iż on pochylił się nad nią tak, że czołem rąbał ścieżkę dla jej licznych i szczegółowych opisów. I tak miejscami „Moja walka” przeistoczyła się jakby w książkę kucharską, miejscami w katalog spraw rozmaitych, nieszczególnie wyszukanych. We wszystkim trzeba znaleźć umiar.

Być może w jego poszukiwaniu Karl Ove Knausgard popełnił kalkę swojej walki jeszcze pięciokrotnie. Chciałoby się rzec – wojownik na tropie złotego środka, czyli powtórka z historii ludzkości w formacie jednostkowym. Lecz walka niech się toczy, bez granic i miary… Bo nad nią przystojniejszego sensu nie mamy*.

Walkę Knausgardową dawkować sobie wedle uznania. Mnie raczej jedna dawka starczy.

 

Ewa Wasiak

*parafraza słów J. Kochanowskiego

Zdjęcie:

https://www.wydawnictwoliterackie.pl/ksiazka/3314/Moja-walka-Ksiega-1—Karl-Ove-Knausg%C3%A5rd

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *