Type and press Enter.

Z archiwum hair metalu #5 / Celtyckie legendy

Stara szkoła nie we wszystkich dziedzinach życia sprawdza się jednakowo dobrze. W myśl mądrości dawnych wieków kontuzję należy na przykład rozbiegać, a wzwód rozchodzić; na dłuższą metę tradycyjne te metody okazują się jednak rażąco nieskuteczne, prowadząc niekiedy do grubych nieporozumień natury tak zdrowotnej, jak i obyczajowej. Na szczęście w dziedzinie muzyki rozrywkowej stara szkoła to niezmiennie właściwy adres i dlatego nigdy nie zrezygnujemy na Statku z sentymentalnych podróży w lata przede wszystkim osiemdziesiąte!

Dzisiejszą wyprawę rozpoczniemy jednak jeszcze wcześniej, bo w roku 1979, kiedy to wystartowały wstępne nagrania do „Chinatown”, dziesiątego albumu irlandzkiej grupy hardrockowej Thin Lizzy. Niektórzy z Was mogą kojarzyć ją z przeboju „Whiskey in the Jar”, rozpropagowanego wiele lat później przez Metallikę, inni z kawałka „The Boys Are Back in Town”, nader często ilustrującego hollywoodzkie produkcje.

W pamiętnym 1979 roku zespół postanowił pójść zgodnie z duchem czasu i dołączyć do składu klawiszowca. Wybór padł na ledwie siedemnastoletniego wówczas Darrena Whartona, który w efekcie zagrał na trzech albumach, będących zarazem ostatnimi w dorobku grupy, ta rozpadła się bowiem wkrótce z powodu osobistych problemów muzyków, przede wszystkim związanych z narkotykami, które doprowadziły zresztą do przedwczesnej śmierci lidera, Phila Lynotta, 4 stycznia 1986 roku.

Cały ten wstęp, włącznie z bardzo długim i zakończonym tragicznie poprzednim zdaniem, miał nas jednak doprowadzić właśnie do postaci Darrena Whartona. Zakosztowawszy za młodu blasków sławy i skutecznie oparłszy się narkotykowej pokusie, kędzierzawy Darren postanowił założyć własny zespół. Dare powstało w 1985 roku, a trzy lata później wydało na świat swój debiutancki krążek, zatytułowany „Out of the Silence”.

Dare4

Album, którego sprzedaż okazała się ledwie przyzwoita, nie miał jeszcze nic wspólnego z hair metalem i lokował się stylistycznie w okolicach gatunku określanego terminem AOR, czyli muzyki przyjaznej słuchaczowi, melodyjnej i nie za ciężkiej. Pełen udanych kompozycji, wśród wielbicieli podobnego grania cieszy się dziś statusem legendarnego, a z pochodzących z niego singli najlepiej radził sobie na listach przebojów ten, którego refren idealnie nadawał się do wspólnego śpiewania na koncertach:

Pożądająca bardziej znaczącego sukcesu komercyjnego wytwórnia A&M zmusiła grupę do zmiany stylistyki, upatrując w Dare europejskiej odpowiedzi na Bon Jovi. Wharton zmuszony był ulec tym naciskom, co do dziś pozostaje jego traumą, podobnie zresztą jak cięższe gitary i chrypka. Dzięki temu posunięciu płytowych bonzów możemy się dziś jednak cieszyć obecnością grupy w naszym hairmetalowym cyklu bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

Drugi album, „Blood from Stone”, wypełniony jest takimi energetycznymi numerami, ale jego sprzedaż, wbrew oczekiwaniom, nie odbiegała znacząco od osiągnięć poprzednika. A&M zdecydowało się więc na rozstanie się z grupą, dla której był to silny cios, skutkujący siedmioletnim zawieszeniem działalności i wymianą całego składu za wyjątkiem jej założyciela. Słuchając dziś płyty z 1991 roku, trudno dociec przyczyn jej niepowodzenia, szczególnie że między dynamiczniejszymi utworami znalazła się również idealna power ballada:

Wyzwolenie się spod dyktatu wytwórni było dla Whartona oczyszczającym doświadczeniem, a kilkuletnia przerwa i przeprowadzka do Walii pozwoliły mu na zawsze zrzucić ramoneskę i odnaleźć muzyczną tożsamość. Ta okazała się zaś dość odległa od hardrockowej zadziorności i stadionowych przebojów. Jej istotnymi elementami są choćby wpływy muzyki celtyckiej czy ogólna błogość, wywoływana zarówno przez stonowane dźwięki, jak i przez warstwę liryczną, w której wciąż na nowo powracają piękno natury oraz stałość uczuć.

Dare istnieje do dziś, a od 1998 roku wydało pięć albumów w dość jednolitej stylistyce. Nie ma już ona oczywiście nic wspólnego z hair metalem, ale przecież przyjemnie jest również posłuchać od czasu do czasu opowieści o locie orła nad wysoką górą, u której podnóża płynie wartka rzeka, czy też uwierzyć w zapewnienia Darrena, że jak tylko daleko znajdowałby się od swojej ukochanej, i tak zawsze do niej powróci. Romantyczny aspekt twórczości Dare jest zresztą nie do pogardzenia i może zostać niecnie wykorzystany do wzbudzenia stosownych uczuć nawet u tych niewiast, które nie władają językiem Szekspira.

A my żegnamy się już z walijskimi dolinami i obiecujemy, że po tej chwilowej wycieczce na poletko soft rocka, w kolejnym odcinku cyklu powrócimy do nieco konkretniejszego łojenia. Tymczasem!

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *