na zgliszczach
Szczęśliwie, nowe wydanie Skrzydeł nocy, wyposażone zostało w przedmowę autora, spisaną w roku 2001, to jest trzydzieści trzy lata po powstaniu opowiadania, które wkrótce miało rozwinąć się do rozmiarów pełnej powieści. Silverberg nakreśla tam przytłaczający krajobraz roku 1968; tego, jak wyglądało wówczas jego życie osobiste, tego, w jakich warunkach książka powstała.
W początkach roku 1968 spotkało Roberta Silverberga nie lada nieszczęście: spłonął mu dom. Kolejne akapity wstępu, pokazują, jakim szokiem i katastrofą okazała się dla niego ta strata. Szybkie szukanie zastępczego mieszkania, utrata rękopisów i cennych materiałów, dorywcze zdobywanie funduszy, no i Skrzydła nocy. Wszystko to odbywa się jakby w biegu, w wielkim pośpiechu, pod wielką presją
Jako pierwsze po pożarze – zacząłem je pisać po mniej więcej dziesięciu dniach i, choć nie całkiem przytomny, ukończyłem pięć dni później – powstało długie opowiadanie, liczące sobie 19000 słów „Skrzydła nocy”.
Niepodobna, by tekst powstający pod wpływem tak wielkich emocji i stresu, nie nosił w sobie żadnych ich znamion. Tytułowe opowiadanie (pierwsza z trzech części składających się na całość powieści) przedstawia świat jakiego nie znamy. Minęły kolejne epoki, ludzkość sięgnęła gwiazd, wzleciała wysoko… i jak Ikar, runęła do morza. Świat Skrzydeł nocy, choć nosi wiele świadectw postępu, przepełniony jest duchem ciemnych wieków. Piesze pielgrzymki, podział na kasty, feudalne stosunki między poszczególnymi grupami, i wielkie zabytki, echa dawnej wielkości, w których cieniu bohaterowie wydają się być śmiesznie mali…
Ale to dopiero zapowiedź prawdziwej ruiny, która zawisła nad tym światem. Cała ludzkość od wieków wstrzymuje oddech, w oczekiwaniu na zapowiedzianą inwazję i podbój. Jeśli na ścianie pojawia się strzelba, musi paść strzał, prawda? Zatem i tutaj jesteśmy świadkami najazdu. Wszystko dzieje się nagle, kilka godzin i o świecie, który znają od zawsze, bohaterowie mogą mówić już jedynie w czasie przeszłym. Wraz z autorem przeżywają utratę.
baśń
Przy odpowiednim dystansie i oderwaniu od rzeczywistości, każda opowieść zaczyna przybierać cechy baśni, podania, mitu, obrasta w alegorie. Czy dawno, dawno temu, różni się aż tak bardzo od: w dalekiej, dalekiej przyszłości? Nie bardzo.
Książka Silverberga umieszczona jest w tak odległej przyszłości, że z naszym światem nie ma już żadnej styczności. Minęły dziesiątki tysiącleci, ludzkość przeszła wielkie zmiany, Ziemia się zmieniła, próżno szukać tutaj jakichkolwiek znajomych rzeczy. Poza zniekształconymi nazwami starych miast, nie znajdziemy niczego.
Bohaterowie, na pierwszy rzut oka zdają się doskonale wpisywać w baśniowe kanony: bezimienny Strażnik, zwiewna Lataczka (niby wróżka) i Odmieniec, groźny, mądry, dobry (?)… Każdy stanowi tu zbiór pewnych cech i dopiero po pewnym czasie, spędzonym w towarzystwie starego Strażnika postaci te przestają być figurami, stają się pełnoprawnymi charakterami.
Książkę przepełnia niesłychany nastrój, spowija ją welon pewnej alegorii, pewnej magii. Być może to ten dystans, odległość i zupełna nierealność całej scenerii. A może to ruiny starego świata, wśród których bohaterowie muszą poprowadzić swoją nową, dziwnie małą historię? Nie wiem. Wiem natomiast, że Skrzydła nocy ma w sobie coś co sprawia, że już po kilku stronach mamy poczucie spotkania z czymś więcej niż kolejne, szablonowe science fiction. Posiadając cechy baśni, spełnia role baśni, jest polem pewnej przemiany, pewnego oczyszczenia.
oczyszczenie
To jest opowieść o drodze. Zaczyna się sceną wejścia do wielkiego miasta Roum. Miasto przyjmuje bohaterów łaskawie w objęcia swoich murów tylko po to, by wkrótce wypluć ich (tym razem Strażnikowi towarzyszy już ktoś inny) na kolejną wędrówkę. Po dotarciu do kolejnego celu, miasta Perris i przeżyciu w nim kilku miesięcy, bohater, wraz z nowym towarzyszem, znów wypchnięty zostaje w drogę, tym razem do Jourslemy. Droga do Jerozolimy, pielgrzymka, to czas największych zmian.
Droga jest tutaj miejscem, gdzie prześwietlane są dusze kolejnych bohaterów. Jedni przechodzą zmiany, inni zatwardziale tkwią w swoich błędach. Odarcie z godności i trudy wędrówki, są tutaj katalizatorem. Pod jego wpływem na powierzchnię wypływa prawda. Jednych wynosząca do góry, innych gubiąca.
Czy jest to zatem książka o oczyszczeniu, a raczej o kolejnych oczyszczeniach? O ukazywaniu prawdziwej twarzy, odkrywaniu jej w sobie? Tak. I dziwić może postać starego Strażnika, który zdaje się trwać niezmiennie w tym, czym jest. Czy to mądrość płynąca bezpośrednio z przeżytych lat, czy też jakaś niezwykła pokora brzmiąca w bohaterze pozwalają mu być cichym i cierpliwym towarzyszem coraz to nowych postaci?
Ale to także powieść o przemianie i uzdrowieniu ludzkości. Epoki pychy i okrucieństwa, epoki upadku, w końcu epoka pokuty. Skala dziesiątek tysiącleci pozwala na patrzenie w szerokiej perspektywie, na przyglądanie się nie tylko poszczególnym bohaterom, ale i namiętnościom napędzającym nas wszystkich.
Czytając tę książkę, zwłaszcza docierając do jej końca, trzeba pamiętać, gdzie się zaczynało. O tym, że ta droga zaczyna na zgliszczach – ruinach podbitego świata w książce, i ruinach w życiu osobistym jej autora. Kolejne części, dopisywane w następnych miesiącach (całość zamknięto jeszcze w tym samym roku), zdają się być coraz jaśniejsze, coraz spokojniejsze. I tak, jak Strażnik z pierwszej strony spoglądał w gwiazdy z niepokojem i lękiem, tak ten z ostatniej, widzi w nich jasną i dobrą przyszłość. To zatem także opowieść o przemianie autora, i kto wie, może również o naszych małych przemianach?