Nie ma czasu, tylko skłony światła.
Nie ma czasu, tylko wsiąkanie w horyzont.
I w mokrej ziemi suche ćmy palców.
[Adam Buszek, Tren na pamięć z tomu Cztery strony twarzy]
W jednej z najpiękniejszych, jakie czytałem, literackich ekspozycji, Albert Camus w ten sposób zaprasza czytelnika do zgnębionego epidemią Oranu: “Jakże wyobrazić sobie na przykład miasto bez gołębi, bez drzew i ogrodów, gdzie nie uderzają skrzydła i nie szeleszczą liście, miejsce nijakie, jeśli już wyznać całą prawdę? Zmiany pór roku czyta się tylko w niebie. Wiosnę oznajmia jedynie jakość powietrza lub koszyki kwiatów, które drobni sprzedawcy przywożą z okolicy: wiosnę sprzedaje się na targach. W lecie słońce zapala zbyt suche domy i pokrywa mury szarym popiołem; wówczas można żyć tylko w cieniu zamkniętych okiennic. Jesienią natomiast potop błota. Pięknie bywa tylko zimą.” Camus zaczyna nieledwie poetycko, aby potem odkryć sztafaż wypowiadanych bez emocji faktów, które pogrążają jego bohaterów, już to w grozie zarazy, już to w absurdalności uczynków i dociekań, które – prawem literatury – możemy bezkarnie sądzić.
Italo Calvino w pięknej Jeśli zimową nocą podróżny czytelnika nęci inaczej, jakby mościł mu fotel w przytulnym pokoiku, maluje to wszystko dokładnie odliczoną barwą literackich ponęt, które mienią się w tym marzeniu, które autor obiecuje. Ale i budzą odrazę – przynajmniej we mnie – jako forma afektowanej skromności, spoufalanie się z czytelnikiem. Moją nieufność budzą fragmenty, jak poniższy: “Przybierz najwygodniejszą pozycję: usiądź, wyciągnij nogi, połóż się, zwiń się w kłębek. Połóż się na plecach, na boku, na brzuchu. Usiądź na krześle, na kanapie, w fotelu na biegunach, na leżaku, na pufie. Na hamaku, jeśli masz hamak. Połóż się, oczywiście, na łóżku albo do łóżka. Możesz nawet stanąć na głowie, w pozycji jogi. Z książką do góry nogami, rzecz jasna”. I tak dwoma, trzema akapitami Calvino zjednuje sobie czytelniczą przyjemność – pewnie utrafił w wiele czytelniczych recepcji, opowiadając tak bezpośrednio, jak staremu znajomemu – albo czytelniczą nieufność, która prowadzi do… czytania. Zatem wygrał, wygrał podwójnie, lecz inaczej niż autor Dżumy.
Louis-Ferdinand Céline całkowicie inaczej, jakby wychylał łeb spod wody i mówił: “za mną, tam jest pięknie!”, a my wierzymy mu, tak jak wierzy się ludziom zapytanym o drogę. Mówią w prawo na krzyżówce, potem za kościół w lewo i znajdziesz, czego szukasz. Podążamy tam, przepełnieni ludzką, starannie pielęgnowaną w tym momencie krótkiej podróży wiarą. Ale nieufność mierzi, niepokoi; nieufność do nich, że wywinęli nam błazeńskiego figla i nieufność do własnej pamięci, że oto pomyli się w tym łatwym labiryncie i zawiedzie nas w całkowicie nieznane, w którym już ani szukanego domu z czerwonej cegły, ani siebie samych odnaleźć nie sposób. Céline mówi po prostu: “To zaczęło się tak. Ja sam nigdy nic nie powiedziałem. Nic. To Artur Ganate pociągnął mnie za język. Artur, student, również medyk, mój kumpel.” Co się zaczęło? Czyja historia i kim jest Artur? Wrzuceni w tak otwartą fabułę możemy się zachłysnąć, żeby na kolejnej stronie dziwić się porywowi wstąpienia narratora do francuskiego wojska. Ot, wyszli z kawiarni i już są w wojsku!
Bardamu, Ferdynand Bardamu to postać, której zaufałem momentalnie. Licząc na jakieś “śmieszne doświadczenia” wstąpił do wojska, zatem podjął decyzję od której nie ma odwrotu, wziął się za bary z historią, on, młody i pełen energii człowiek, z którego po kilku latach zostanie strzęp człowieczeństwa, cynizm w czystej postaci, tajona konwenansem i własną wygodą nienawiść do ludzi i samego siebie. Nic lub niewiele więcej. Wojna wyniszczyła go, okazała się śmiertelnym niebezpieczeństwem dla ciała, które tak bardzo pragnęło poznawać kobiece wdzięki i smak alkoholi. Kiedy jakimś sposobem udało mu się z pierwszej hekatomby minionego wieku wykaraskać, jego entuzjazm został odwrócony radykalnie, bez reszty. Trafia do szpitala, gdzie sposobność symulowania zwalnia z powrotu do walki, gdzie lekarz wypowiada okrągłe, śmiesznie patetyczne zdania o konieczności walki. Bardamu myśli jedno: nigdy więcej tam nie wracać, tam, gdzie każda wystrzelona kula chce go zabić, zasypać piaskiem nieznanej ziemi.
Ucieka w tropiki. Obejmie marną posadę zarządcy (czy kogoś w tym rodzaju) jakiejś wioski w afrykańskiej spiekocie. Znienawidzi Murzynów i opowie nam o tym, najpierw głosem jednego z Europejczyków, który przebywa tam od dłuższego czasu. Opowie nam o tym w sposób obrzydliwy, ale weryzm, prawdopodobność jego wypowiedzi o tubylcach zbuduje wiarygodność opowieści. Tak myśli, tak czuje i tak mówi człowiek, który żywo nienawidzi: “Jest jeszcze wieś… – dodał… Nie ma w niej setki murzynów, ale robią harmider jak dziesięć tysięcy, te ścierwa!… Przekona się pan, że to też jest miłe! O, jeżeli pan przybył posłuchać tam-tamu, to się pan nie pomylił w wyborze kolonii!… Bo tutaj urządzają to raz dlatego, że jest księżyc, to znów, że nie ma księżyca… I jeszcze ponieważ oczekują księżyca!” I tak dalej, nie jest nam tutaj potrzebna kolejna eksplanacja tego wynaturzenia charakteru, która pozwala gardzić innym kolorem skóry, to ograniczenie pojmowania świata, które potocznie nazywamy rasizmem. W Bardamu słowa tego Europejczyka wsiąkają jak w gąbkę, bo w końcu i sam znajdzie się w sytuacji, w której jedynym wyjściem nienawidzić, nienawidzić żarliwie i straceńczo. Ucieczka z tropików nic nie zmieni. Nienawiść, cynizm, niemal nihilizm przylgnie do Bardamu i przepłynie z nim kolejny ocean, aż stanie na amerykańskiej ziemi.
Chwil w Ameryce nie zmieni nawet jego dawna ukochana. Zagubi się Bardamu w wieżowcach i w przepychu. Jedno pozostanie tożsame: samotność, którą odczuł otoczony Murzynami w kolonii, przybierze inny odcień, nic więcej. W Ameryce Bardamu uświadomił sobie, że nie ma już, że nigdy nie było dla niego miejsca na świecie. To dziwne, że nie popełnił tam samobójstwa, lecz wrócił, dokończył studia i został lekarzem biedoty we Francji.
Ale myli się ten, kto myśli, że to próba odkupienia, duchowego powrotu w stronę jasności, nie. Baczcie na tytuły, one mówią wszystko i po lekturze rozbrzmiewają swoją niezauważoną mądrością. Bardamu leczy często tylko po to, żeby się od niego odczepiono. Przede wszystkim uczy się unikać litości, bo za litość mieszkańcy biednej dzielnicy nie płacą. Nikt nie chce zresztą płacić. Kiedy Bardamu słyszy okrzyki chorej nie śpieszy z pomocą, wówczas myślano by, że przybył z dobrej woli. Czeka, aż go wezwą, aby zainkasować 20 franków. Nie jest wezwany. Chora umiera. Nie ma 20 franków. Ciemność coraz się zacieśnia wokół jego szyi.
Na nic przyjaciel, niejaki Robinson, który pląta się dziwnym zrządzeniem losu zawsze tam, gdzie Bardamu. Jest nikłe światło w tej powieści: zarządcą jednej z afrykańskich kolonii jest Europejczyk, który odmawia sobie wszystkiego od wielu lat, aby jego siostrzenica mogła chodzić do dobrej szkoły, uczyć się grać na pianinie, żyć bez troski. Temu człowiekowi na imię Alcyd. Może jego imieniem zamknę czytanie Podróży do kresu nocy, choć nie minie godzina i jego również wsiąknie ciemny nihilizm świata.
Marcin
Podziękowania dla don Pablo za edycję grafiki.