Type and press Enter.

Zawsze wczoraj / Sklepy cynamonowe / Schulz

Z jakichś przyczyn ciągnie mnie każda lektura będąca ucieczką, szczególnie zaś ucieczką w przeszłość, byle przeszłość niezbyt daleką, byle namacalną. Na tyle bliską by wszystko pamiętać i na tyle daleką, by pamięć zdeformowała świat, którego już nie będzie (choć podobno wszystko, co było, znów będzie). Z tych przyczyn z zachwytem czytałem Hrabala wspominającego wspólne mieszkanie z Vladimirem. Przez to do łez śmiechu i łez smutku przywiódł mnie Makuszyński, piszący o młodości Szymona Chrząszcza. I teraz, z tych samych przyczyn, jak zahipnotyzowany czytam Schulza.

Punktem wyjścia każdego z opowiadań w Sklepach Cynamonowych jest odrealnienie świata, przeniesienie go w sferę mitu, baśni, legendy. Miasto staje się tutaj miejscem cudownym i niecodziennym nie za sprawą jakichś nadprzyrodzonych wydarzeń – na palecie autora wszystkie kolory są rażąco prawdziwe. Akcja zawsze dzieje się albo latem, albo zimą, miejska przestrzeń zakrzywiana jest przez nieznośny upał, przez kryształowy mróz, przez wielki wiatr, w końcu także przez siebie samą. Opowieści toczą się daleko, a raczej dawno, są zalane ciepłą żywicą wzmocnionych ale i powyginanych przez czas wspomnień.

Wszystko jest tu namacalne i cielesne, w kolejnych opowiadaniach zderzają się dziecięca niewinność ze światem brudnym i skażonym. Już w pierwszym Sierpniu autor wiedzie nas przez zalane złotym żarem miasto, obraz wyrwany ze snu. Wszystko budzi tu nostalgię, na wszystko patrzą niewinne oczy dziecka. W finalnej zaś scenie oczy te patrzą na rozbierane zdjęcia, pokazywane przez starszego kuzyna – hultaja.

Z kolei zaraz po tytułowym opowiadaniu, będącym połączeniem odległego wspomnienia, sennego majaku i zmyślonych opowieści, w których młody chłopiec przemierza miasto w zimową noc, a miasto wygina się, zmienia kształty i zasady, wybucha jakąś nagłą, grudniową wiosną, a ciemne ulice znienacka stają się bezpieczne i przytulne jak matczyne ramiona… Zaraz po tym, w kolejnym opowiadaniu trafia czytelnik na Ulicę Krokodyli, gdzie wszystko jest zepsute i wykrzywione, każdy subiekt to oszust, a każda kobieta – kokota. Są w Sklepach Cynamonowych czarne punkty – dopisuję Wichurę, w której nawałnica zyskuje nadprzyrodzony ogrom, zamienia się w powódź czystej, budzącej grozę czerni.

Lubię myśleć, że Hrabal, Makuszyński, teraz Schulz, oraz wielu, wielu innych wcześniej i później – tęsknili za tym, za czym i ja tęsknię i że podobne życia ich spotykały. Bo i ja, gdy miałem lat może osiem, może dziesięć, odwiedziłem starszego kuzyna, żeby trochę pograć w gry na jego komputerze i wiedziony jakąś dziwną nicią Ariadny trafiłem do folderu ze zdjęciami, których do końca wtedy nie rozumiałem. A gdy przychodziło lato, to ruszaliśmy z kolegami nad staw i skracaliśmy sobie drogę idąc przez wysoką kukurydzę, jednorazowymi korytarzami, którymi nikt poza nami nigdy nie chodził. Otwierały się tuż prze nami, i tuż za nami na zawsze zamykały. Gdzie wtedy krążyliśmy – to wie już chyba tylko stare, dobre słońce. A gdy nocą jeździłem autem, wszystkie kształty majaczące na horyzoncie, drzewa, krzaki i budynki, były dla mnie mitycznymi kolosami i golemami. Nie sposób opisać jak bardzo się ich bałem.

I jakże chciałoby się przenieść ten ciężar złota, tę złotą erę, ten antyk dzieciństwa na teraz, tak by trwała również dziś. Ale antyk nigdy nie nastanie dzisiaj, na zawsze pozostanie we wczoraj. Czasem wystarczy rok, czasem miesiąc, czasem dzień. Wystarczy, że pomyślę o lecie, o tym, że całe spędziłem czytając pod rozłożystym orzechem, a już w moim wspomnieniu wszystkie te sceny zdają się tkwić w bursztynie, wyglądają, jakby malował je Klimt. Albo przedwczorajsza droga do pracy w kłębach deszczu skręcanych wiatrem tak bardzo, że dziś wydają się być jakimś nadprzyrodzonym zjawiskiem… Dziewczyna spotykana pięć lat temu, wydaje się być jakąś Heleną, dla której przez dziesięć lat oblegałbym dowolne miasto i słał strzały w jego mieszkańców…

I wszystko to, cały ten antyczny bursztyn, cały ten mit, nigdy nie wychodzi z wczoraj, nigdy nie wchodzi w dziś, choć zawsze jest blisko, tuż, tuż.

niesławne p

Zdjęcie – Antoni Wieczorek, Warszawa, Stare miasto, 1939. Polona.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *