Type and press Enter.

Into the wild / Radio Rivendell #1

Miałem kiedyś znajomego, który za każdym razem, gdy wyruszał w podróż (a podróżował i nadal podróżuje dużo i daleko), musiał w ramach jakiegoś dziwnego rytuału wysłuchać kawałka Hard sun od Eddiego Veddera. Zawsze udaje mu się wrócić, czyli coś w tym musi być. Znów wybywa ale wróci jeszcze w tym tekście, póki co zająć trzeba się historią mojej znajomości z Vedderem.

Piszę „znajomość”, bo to jeden z tych muzyków, z którym da się zbudować relację, który przeżył już to i owo w swoim życiu, przetrawił i skondensował w swojej twórczości, a potem nagrał i przyszedł z tym do Ciebie. A Ty słuchasz tych rzeczy i masz swój własny bagaż doświadczeń i swoje własne życie i czujesz się jakoś tak lepiej, wiedząc że nie jesteś z nimi sam, bo ktoś już coś takiego odhaczył w swoim życiu i był na tyle miły, by podzielić się tym, co z tego wypłynęło. I tak jak Johnny Cash jest moim przyszywanym dziadkiem, tak Vedder jest jakimś dziwnym przytroczonym bratem, czy kuzynem. Na twórczość Pearl Jamu wpadłem dość późno, w połowie poprzedniej dekady (sam nie wiem jakim cudem udało mi się przeżyć lata dziewięćdziesiąte bez zasłuchiwania się w Ten czy Vs, widać miałem wtedy jakieś ważniejsze sprawy – trzeba było grać na konsoli i dogryzać dziewczynom), tak więc młodzieńczy bunt już przeżyłem i zespół z Seattle towarzyszył mi w pierwszych latach jako takiej dorosłości. I tak sobie myślę, to jest cholernie dobry zespół na wszystkie wzloty i upadki tego czasu. I chyba przez tę akuratność właśnie, dość łatwo i szybko zbudowałem relację (jednostronną, ale zawsze) z grupą nieco starszych ode mnie chłopaków zza oceanu.

I gdy w 2007 roku Sean Penn wypuścił swój film Into the wild (ze „wspaniałym” polskim tytułem Wszystko za życie) a ścieżkę dźwiękową do niego nagrał właśnie wokalista Pearl Jamu, to, prawdę mówiąc, wcale nie interesowałem się filmem. Płytę, przed tymi jedenastu laty, dostałem od Mamy na święta i do dziś doskonale pamiętam jej pierwsze odsłuchy, pamiętam zapach i wszystkie fotografie z świeżo rozpakowanej i wertowanej książeczki dołączonej do płyty. A potem już tylko kolejne zapętlenia, tak, że już po kilku dniach znałem całość na pamięć i słuchając śpiewałem, bo to jest trochę taka płyta, której robi się krzywdę, jeśli się jej nie śpiewa podczas samotnego słuchania. Więc słucham tak i podśpiewuję sobie już tych jedenaście lat, mogę więc powiedzieć, że znamy się dobrze. I przez cały ten czas ta muzyka jest dla mnie znacznie ważniejsza i lepsza niż (i tak przecież bardzo dobry) film Penna. Miałem z tego powodu nawet kilka kłótni i nieprzyjemności, no ale – nic na to nie poradzę. Film widziałem dopiero po kilku latach, mówiąc Into the wild, zawsze myślę o muzyce.

Vedder napisał uniwersalną płytę o radości i o dobru i o wychodzeniu w nieznane i wszedł z tą płytą w moje życie. W moje radości, dobra i w moje wychodzenia w nieznane i wpisał się doskonale. Mieszanina country, rocka i swego rodzaju wędrownych ballad, robi naprawdę wielkie wrażenie. Pamiętam, jak dziwiłem się temu, że w 2007 roku nagle pojawia się koleś, bierze gitarę i pisze te swoje proste piosenki, raczej bez fajerwerków wykonywane czasem przy stonowanym akompaniamencie innych instrumentów, i że to idzie, jest świetnie oceniane, doskonale przyjmowane na całym świecie. Chyba chodzi o to, że tęsknimy za szczerością i prawdą, a taka prosta forma, zdaje się, sprzyja przekazywaniu takowych.

Jest taki moment w drugim utworze, No ceiling, gdzie pojawia się tekst o tym, że odchodzę, ale moje serce tak naprawdę nigdy nie będzie daleko stąd, który niesłychanie definiuje cały album. Bo płyta chce jednocześnie jak najdalej uciekać i oddalać się, szukać jakiejś wolności, ale przy tym szukać ciepła, tego, co bliskie, pewne, dobre. A tak poza tym: melodia. Posłuchajcie tego utworu. To jest tylko półtorej minuty , ale eksplozja kolorów i brzmienia jest tutaj nieopisana – proste instrumentarium, jeszcze prostsza konstrukcja zwrotka – refren – zwrotka – refren, ale ile radości i światła płynie z tych refrenów!

A zaraz po tym, chyba najżywszy moment płyty, wykrzyczane Far behind o tej tytułowej ucieczce w dzicz, z dala od wszystkiego, w poszukiwaniu siebie samego, ucieczce w kierunku zachodzącego słońca, w której towarzyszy mi tylko własny cień.

My shadow runs with me
Underneath the big white sun
My shadow comes with me as we leave it all
We leave it all far behind

I dalej, zaraz za Far behind leży mój ulubiony moment na całej płycie, kawałek Rise. Cały zespół znika, zostaje sam wokalista z ukulele i gra prostą opowieść, o tym, że odkładana wiara, prędzej czy później wróci, zamieni błędy w złoto, zmaże to, co złe.

such is the way of the world
you can never know
just where to put all your faith
and how will it grow?
gonna rise up
burning black holes in dark memories

gonna rise up

turning mistakes into gold

Dalej pojawia się jeszcze wspominane już Hard sun, będące chyba właściwą kulminacją płyty, utworem zdecydowanie najbogatszym, najbardziej złożonym, melodyjnym i porywającym. Ja mocno obstaję przy swoim Rise, bo nigdy nie miałem w sobie żadnych podróżniczych porywów, wolnego ducha we mnie mało, nigdzie nie musiałem uciekać i niczego szukać. A w tym chyba tkwi pewien klucz do tej płyty, do cieszenia się nią w pełni, i pewnie nigdy nie pojmę jej tak, jak ten mój znajomy, co to łapał stopa i jechał na Ukrainę, a gdy wsiadał do auta, tłumaczył, że znika tylko na chwilę, że musi sobie puścić jedną piosenkę i zaraz, zaraz wraca. Zazdroszczę mu tych momentów i gdybam sobie czasem, co on tam w środku czuje, jak wyrusza przed siebie i słucha tej opowieści o ucieczce i powrotach. Zbliża się, czy oddala? Ja mam swoje Rise i naiwną wiarę, że przeszłość przyniesie dobro. Zawsze jestem blisko i zawsze jestem daleko.

Jest jeszcze Society, prosta, zahaczająca o country ballada, w której stojący z boku autor przygląda się ludzkości jako takiej i nadziwić się nie może temu, za czym wszyscy gonimy. Za potrzebą posiadania, za potrzebą sukcesu, rywalizacji, dziwi się temu wielkiemu głodowi wszystkiego, temu krzyczeniu: więcej, więcej, więcej! A po wszystkim odwraca się i odchodzi rzucając przez ramię: mam nadzieję, że nie tęsknicie tam za mną.

Płytę zamyka Garanteed, prosta ballada na dwie gitary o wolnym duchu właśnie, o byciu obok, o tym, że gdzieś pod spodem, gdzieś pode mną jest zarośnięta droga, coś, co każe ruszać przed siebie i iść daleko, żeby znaleźć to, co jest blisko. Tak to rozumiem. Niestety nie współodczuwam, ja mam swoje tęsknoty. Ale mocno zazdroszczę wszystkim, którzy raz na jakiś czas muszą w coś wsiąść, gdzieś jechać i coś zobaczyć, a potem mówić, że tego nikt im nie zabierze.

Jeśli znasz tę płytę, to wiesz, że jest dobra, przypomnij ją sobie dzisiaj. Jeśli nie znasz to szukaj, słuchaj. W kontekście filmu, albo bez niego, osobiście polecam to drugie, niech to się stanie opowieść o Tobie. Naucz się tekstów na pamięć, śpiewaj pod prysznicem, albo wyjdź w to grudniowe zimno i tam, na tym spacerze sobie śpiewaj albo wyj jak Eddie w kawałku Wolf. Kup sobie gitarę i naucz się grać tych jedenastu kawałków. To zrobi Ci dobrze, gwarantuję, wypróbowałem. Przez te wszystkie lata Eddie z tą płytą stał się dla mnie starym przyjacielem (swoją drogą: to także ulubiona płyta mojej Mamy), do którego czasem, gdy za czymś tęsknię, wracam.

niesławne p

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *