Ostatnio skusiłem się na Netfliksie na nadspodziewanie przyzwoity „The Dirt”, film opowiadający historię grupy Mötley Crüe. Nie jestem fanem rzeczonej załogi, ale seans naprowadził moją myśl na zawieszony cykl o hair metalu, a konkretniej na tę odmianę grania, którą tytułuje się sleaze rockiem. Obskurny rock charakteryzuje się przede wszystkim (starannie wycyzelowanym) niechlujnym wizerunkiem jego wykonawców, choć cechy gatunkowe można wychwycić również w zakorzenionym w punku dźwięku gitar czy manierze wokalnej na pograniczu krzyku i jęku.
I myśl moja chyża natychmiast skierowała się ku pewnej grupie, pośród której muzyków problemy osobiste i konflikty personalne zebrały wyjątkowo obfite żniwo. Dziś lista jej obecnych lub byłych członków liczy 53 osoby, a ponieważ L.A. Guns – bo o nich mowa – wciąż istnieją, i to w dwóch wersjach, nie ma żadnej gwarancji, że licznik zatrzymał się na tym imponującym bądź co bądź rezultacie.
Na razie mamy jednak rok 1983. Tracy Ulrich, siedemnastoletni amerykański miłośnik gitary, intensywnie pracuje nad pseudonimem scenicznym. Możemy tylko złośliwie domniemywać, że nie chce być kojarzony z pewnym umiarkowanie utalentowanym duńskim perkusistą o identycznym nazwisku, który w tym samym roku zagra na debiutanckim albumie innej amerykańskiej grupy zatytułowanym „Kill ‘Em All”.
Tracii Guns brzmiało zresztą znacznie lepiej i w prostej linii wiodło do nazwy grupy – L.A. Guns. Jej członkowie byli mocno zaprzyjaźnieni z innym zespołem, któremu szefował niejaki Izzy Stradlin – Hollywood Rose. Gdy Róża się rozpadła, jej wokalista – zółtodziób Axl Rose – stanął za mikrofonem L.A. Guns. Wkrótce potem panowie Guns, Stradlin oraz Rose zjednoczyli siły i powołali do życia nowy twór – Guns N’ Roses. Pochodzenie tej nazwy dziś ginie już w mroku dziejów.
W każdym razie Guns prędko pożarł się z Rose’em i opuścił grupę, błyskawicznie zastąpiony przez niejakiego Slasha. Ten pochopny krok będzie Traciiego po sam grób prowokował do plucia sobie w brodę, bo gdyby wykazał się odrobinę większą cierpliwością, stan jego konta prezentowałby się dziś znacznie tłuściej.
Tymczasem jest rok 1985. Guns reaktywuje swą kapelę z wokalistą Paulem Blackiem, utalentowanym kompozytorem. Zanim jednak dochodzi do nagrania premierowego krążka, Black zostaje wyrzucony pod presją przedstawicieli wytwórni PolyGram, których gardłowy lżył bezlitośnie przy byle okazji. Zastępuje go Brytyjczyk Phil Lewis, który, mimo energii życiowej sytuującej go w stanach średnich flegmatyków (a może tylko mimo lekkiego niedoboru testosteronu), dopieścił skomponowany przez Gunsa oraz Blacka materiał i oddał mu sprawiedliwość:
Debiutancka płyta, zatytułowana odkrywczo „L.A. Guns”, ukazała się na początku 1988 roku i jak słychać, charakteryzowała się odpowiednim stopniem rockowej zadziorności. Tuż po zakończeniu nagrań szeregi zespołu zmuszony był opuścić dotychczasowy perkusista Nickey Alexander, którego zastąpił Steve Riley, mający w portfolio trzy albumy nagrane z tytanami sceny glamowej, formacją W.A.S.P.
Drugi singiel pazurem ani jakością nie ustępował pierwszemu, choć opiewał zgoła inne aktywności. Jeśli brzmi to tajemniczo, to tytuł utworu rozwiewa wszelkie wątpliwości, jako że brzmi ni mniej, ni więcej, tylko „Sex Action”. Reszta tekstu nie jest wcale bardziej wysublimowana, a całości towarzyszy bardzo adekwatny teledysk:
Nagranie albumu zajęło półtora miesiąca, odbębnienie promującej go trasy koncertowej dwa razy dłużej. Chłopców rozpierała energia twórcza i pragnęli jak najszybciej znaleźć się w studiu, by stworzyć jeszcze lepszy produkt, który odniesie jeszcze większy sukces – choć „L.A. Guns” poradził sobie całkiem nieźle jak na debiut i wyrobił grupie pewną markę.
Drugie dziecko zespołu ujrzało światło dzienne półtora roku po debiucie. Końcówka lat osiemdziesiątych była dla hair metalu szczytowym okresem i „Cocked & Loaded” znakomicie się w tę tendencję wpisał. Czternaście utworów wypełnionych rockową energią przyniosło grupie sławę, pieniądze oraz aż pięć singli, spośród których co najmniej jeden wciąż pojawia się sporadycznie na radiowych falach:
Trzecim i ostatnim utrzymującym zespół w głównym nurcie albumem L.A. Guns był „Hollywood Vampires”, wypuszczony na świat w połowie 1991 roku. Rzecz sprzedała się dobrze, choć nie wyprodukowała żadnego konkretnego hitu; być może naszym bohaterom paradoksalnie zaszkodziło złagodzenie brzmienia, co odstręczyło dotychczasowych fanów, przywykłych do komplementarności wizerunku niegrzecznych chłopców i ich muzyki:
Był to w każdym razie łabędzi śpiew nie tylko L.A. Guns, ale całego rynku wszelkich nieco melodyjnych odmian hard rocka – nadciągała rewolucja grunge i flanelowe koszule, a obcisłe skórzane gatki w ciągu jednej nocy stały się passé. Dodatkowo w łonie zespołu ponownie pojawiły się tarcia, wskutek których Steve Riley nie zdołał nawet dobębnić do końca trasy koncertowej.
Reszta lat dziewięćdziesiątych przebiegła pod fatalną gwiazdą – zespół nagrał trzy kolejne albumy, których prawie nikt nie chciał słuchać, a do klasycznego składu nie udało się już powrócić – gdy Riley otrzymał w końcu telefon od Gunsa, grupę opuścił z kolei Lewis, zastępowany kolejno przez dwóch innych gardłowych. Zmian personalnych na innych pozycjach nie chce mi się nawet przytaczać. Dość rzec, że była to dla L.A. Guns stracona dekada.
W nowe milenium panowie postanowili jednak wkroczyć z przytupem. Trzej główni animatorzy kapeli ponownie spotkali się na jej pokładzie, a efekt tego spotkania – album „Man in the Moon” – jest zaskakująco dobry, choć nie był oczywiście w stanie nawiązać do komercyjnych sukcesów grupy. Kilkanaście lat to w muzyce ze dwie epoki, ale Tracii Guns, człowiek o milionie twarzy (naprawdę, to istny kameleon, każde jego wcielenie jest drastycznie różne od poprzedniego) dowiódł, że jest w stanie zaskoczyć nie tylko wizerunkiem, dostarczając wyśmienitych, nieco psychodelicznych partii gitarowych:
A skoro płyta się spodobała, wystarczyło tradycyjnie wymienić połowę składu, wejść do studia i nagrać następcę. „Waking the Dead” było gotowe już rok później, a tytułowy utwór bardzo wyraźnie nawiązywał do korzeni L.A. Guns swym surowym klimatem. Dziś wydaje się jednak, że, odwołując się do brzydkiej kalki językowej z ojczystego języka zespołu, test czasu najlepiej zdał kawałek zatytułowany po prostu „The Ballad”:
Niestety, niezły album sprzedawał się źle, więc wytwórnia płytowa rozstała się z zespołem. Rozczarowany tym faktem jego założyciel oddalił się ku innym brzegom, a grupa kontynuowała działalność bez choć jednego oryginalnego członka, z Philem Lewisem za mikrofonem oraz Steve’em Rileyem za garami jako dwoma filarami. W ciągu czterech lat, oczywiście notując częste zmiany składu, nagrano jeden album z premierowym materiałem, jeden z coverami oraz krążek koncertowy.
Tymczasem Tracii Guns stwierdził, że porzucenie grupy było błędem, zamiast jednak do niej powrócić, postanowił powołać do życia jej własne wcielenie. W latach 2006-2012 funkcjonowały więc jednocześnie dwa zespoły o tej samej nazwie. Fanom ciężko było się w tym zamieszaniu połapać, tym bardziej, że zmiany personalne nadal dokonywały się w zawrotnym tempie. Dość wspomnieć, że wersja zespołu, której szefował Tracii, w ciągu dziewięciu miesięcy odnotowała za mikrofonem troje wokalistów, w tym pewną południowoafrykańską damę.
Ten stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie i Guns ponownie zawiesił kapelę w roku, w którym według Majów miał nastąpić koniec świata. W tym samym czasie L.A. Guns Lewisa i Rileya wydało kolejny longplay, „Hollywood Forever”, ale i energia tego składu w końcu się wyczerpała. Przynajmniej Lewis doszedł ostatecznie do takiego wniosku i postanowił wydymać Rileya, by ponownie zjednoczyć siły z Gunsem.
Dziś ponownie mamy więc szansę oglądać grupę w dwóch wydaniach, obecnie jednak na czoło zdecydowanie wysforowała się wersja Gunsa i Lewisa, która nagrała w ostatnich latach dwa albumy dla włoskiej wytwórni Frontiers, a i na koncertach potrafi dać czadu, o czym niżej podpisany może zaświadczyć osobiście. Popatrzcie zresztą sami:
Tradycji musi stać się zadość, toteż oba krążki nagrane zostały w odmiennych składach. L.A. Guns trzymają się wciąż mocno, mimo że wokalista ma już 62 lata i zdarza mu się narzekać na korzonki. Rock and roll to nie jest jednak kwestia wyboru, rock and roll to powołanie i styl życia. A panowie z Kalifornii z pewnością jeszcze nie raz zdołają nas zaskoczyć.
utracjusz
Zdjęcie z praskiego koncertu L.A. Guns w 2017 roku jest autorstwa Through Morgana’s Eyes