Sięganie po Petera Wattsa przypomina mi, po co w ogóle sięgam po literaturę science fiction (powody wypłyną gdzieś między akapitami). To jest jeszcze ten bastion gatunku, w którym pasjonująca przygoda, nagłe zwroty akcji i emocje, grają role drugoplanowe, na przód wysuwa się niczym nieskrępowane gdybanie o rzeczach niestworzonych. Litera nastawiona nie na atrakcyjność i sprzedaż, a na drążenie tematu, wiwat! Mam w pamięci jego Ślepowidzenie, w którym dokonał najodważniejszego w ostatnich dekadach podejścia do tematu pierwszego kontaktu. I wcale nie opowieść, a odważnie, niemal zuchwale zbudowany świat, jego złożoność, każą używać w odniesieniu do jego książek słowa: „wyjątkowe”.
Tę jego zuchwałość wyobraźni, stale wspierają dwie kolejne cechy: swego rodzaju surowość, toporność narracji, oraz rzetelność w kwestii wierności obecnej wiedzy naukowej (celniejszego hard sf dotąd nie widziałem). Obie te rzeczy wynikać mogą z jego wykształcenia – jest biologiem morskim i ma za sobą karierę naukową, z której wyniósł pewne przyzwyczajenia, jak na przykład opatrywanie swoich książek bibliografiami, albo liczne konsultacje naukowe, mające zachować spójność i wiarygodność budowanych przez niego, bądź co bądź niewiarygodnych wizji. Za sprawą tych cech jego książki stają się genialnym science fiction, zyskują jednak mały minus do warstwy narracyjnej. Tak chyba muszą brzmieć bajki opowiadane potomstwu przez naukowców, „dawno dawno temu, gdy wszechświat był jeszcze młody i pierwsza generacja gwiazd nie zdążyła jeszcze przepalić w swoich jądrach wodoru na pierwiastki cięższe, żył sobie…” i tak dalej (chociaż trochę w tym porównaniu przesadzam, ale niech zostanie).
Poklatkowa rewolucja doskonale obrazuje ten dysonans między naukową skrupulatnością a wyobraźnią w galopie. Pomysł jest cokolwiek odważną i oryginalną wariacją na temat podróży międzygwiezdnych i hibernacji. Wymyślił sobie Watts statek wielkości kilku miast, wielki kawał skały napędzany czarną dziurą, rozpędzony do piątej części prędkości światła, przewożący trzydzieści tysięcy pasażerów. Pasażerowie zaś przez 99,9% czasu (albo i więcej) śpią w swoich hibernacyjnych trumnach i budzą się na kilka dni co kilka-kilkanaście tysięcy lat. Dzięki temu główna bohaterka, już na wstępie, może powiedzieć, że leci tym statkiem od ponad sześćdziesięciu milionów lat. Nieźle.
Watts umieszcza swoich bohaterów w zupełnie absurdalnej, obcej nam rzeczywistości, trochę jak Snerg w Robocie, trochę jak Lem w Solaris, trochę jak Dick w Trzech Stygmatach. SF nie jest tu jedynie scenerią dla normalnych, międzyludzkich relacji. Daje możliwość wtłoczenia bohaterów w ekstremum, w środowisko niemal niewyobrażalne, abstrakcyjne, przez co całość nabiera znamion z jednej strony baśni, z drugiej zaś, eksperymentu. Bohaterowie są poddani stałej, zewnętrznej i wewnętrznej kontroli; sztuczna inteligencja kontrolująca pokładem jawi się tutaj jakby niepokonany smok, będący zawsze o kilka kroków przed bohaterami. Jak go pokonać? Jak knuć za jego plecami, gdy ten ma oczy dookoła głowy, a współspiskowcy obudzą się dopiero za dziesięć tysięcy lat? Watts za pomocą wyjątkowo spójnie złożonego świata, sprawia, że cały ten absurd wydaje się logiczny i zrozumiały. Walka ze smokiem może się odbyć, jest napięcie, jest sens, czytelnicy będą zadowoleni.
Poza walorami fabularnymi, które przecież nie grają tu pierwszych skrzypiec, autor dostarcza nam też materiału do rozlicznych przemyśleń na rozmaitych polach, cóż za dobry z niego człowiek! Ludzie, ograniczeni krótkością i kruchością swoich żyć, mogą co najwyżej gdybać o zagadnieniach, wykraczających czasowo poza ich ramy. Autor Ślepowidzenia wymyśla więc scenariusz, w którym po kilku zamknięciach oczu, można przyglądać się światu starszemu o miliony lat. Jeden z bohaterów będzie tutaj gdybał, mierzył swoje szanse na zobaczenie kolejnych etapów w ewolucji gwiazd, mających nastąpić za miliardy lat. Rewolucja jest też pretekstem do gdybania historycznego (choć jeden z moich profesorów powtarzał, że historycy nigdy nie gdybają), które przecież na co dzień próbuje objąć rozumem, myślą i wyobraźnią wielkie przedziały czasowe, znaleźć w nich sens i ciągłość; próbuje odgadnąć naturę przemian i, zmieniając się w myśl futurologiczną, gdybać o tym, co dopiero będzie.
Ale i my, wiecznie nieobecni z jakichś powodów, możemy się tu znaleźć, bez patrzenia w przeszłość ani przyszłość. Żyjemy w końcu w wielkim DZISIAJ, w gigantycznym ciągu kolejnych rzeczy do zapamiętania, rachunków do zapłacenia, tekstów do napisania, obowiązków do wypełnienia i tak dalej i tak dalej. A potem spotykam znajomych, którzy patrzą na swoje dzieci i pytają, trochę w żartach, a trochę w pełnej trwogi rozpaczy: kiedy one tak urosły!? Albo sam siadam przy świątecznym stole i, zaniepokojony odkrywam, że przecież przed chwilą od niego wstałem. A co stało się w międzyczasie? Gdzie byłem i co robiłem? Życia trochę zamieniają nam się w międzyczas, nie sądzicie? Może pora wszcząć jakąś rewolucję?
Książka Wattsa jest tak odległa i odrealniona, że spokojnie i bez wyrzutów sumienia możemy przypisać jej łatkę alegorii i tak na nią patrzeć. Bohaterowie zdają sobie tam nagle sprawę, że pędzą przez świat na kawałku skały i że tak naprawdę nie mają wielkiego wpływu na to, w którą stronę lecą. Wszystko dzieje się tutaj za szybko. Ale pojawiają się jakieś dramatyczne próby przejęcia kontroli, odzyskania wolności i walki z nieopanowanym żywiołem czasu. Ta odległa, abstrakcyjna mozaika w kilku momentach staje się obrazem niepokojąco znajomym. Czy mamy jakieś szanse w starciu z twardą bryłą czasoprzestrzeni? Piszę te słowa gdzieś na granicy między jednym a drugim rokiem. Czasem, który sam dąży do jakichś podsumowań, równań i wniosków, również o tym, jak radzę sobie z jego nurtem. Czy jestem jeszcze na powierzchni? Ciężko powiedzieć.
Peter Watts jest fantastycznym budowniczym dziwnych światów, genialnie dba o spójność, o konsekwencję, o złożoność. Dokłada starań, żeby czytelnik zgubił się w tym całym labiryncie, a potem z wielką satysfakcją składał sobie to wszystko w całość, która jednak działa. Szkoda jedynie, że pisarzem jest „zaledwie” dobrym, przez co opowieść toczy się nieco topornie, forma nieco nie nadąża za treścią, czytelnik wikła się, literatury pięknej tutaj nie znajduje (choć jest to z pewnością literatura porządna, miła w swojej surowości i toporności). Ale mimo to, jest Watts zjawiskiem cokolwiek ciekawym i wyjątkowym w dzisiejszej literaturze, przez co każda jego książka jest wydarzeniem nietuzinkowym, obowiązkowym przystankiem, przynajmniej dla fanów sf i fizyki teoretycznej. Poklatkowa rewolucja nie jest tu wyjątkiem!
PS – jako że książka kręci się nieco wokół idei szyfrowania informacji, autor nie mógł sobie odmówić ukrycia w niej wiadomości dla czytającego. Uważni i cierpliwi dostaną pewne wskazówki, pomocne w znalezieniu treści znacznie poszerzającej historię opisaną w noweli.
niesławne p