Type and press Enter.

o dobrej i złej subtelności / Nokturny / Ishiguro

Kazuo Ishiguro chciałem poczytać sobie już dość dawno temu, a to ze względu na to, że lubię oceniać książki po okładkach i wyobrażać sobie Bóg-wie-co stojące za dobrze brzmiącymi i wyglądającymi tytułami. Gdy więc zobaczyłem na sklepowych półkach Pogrzebanego Olbrzyma, od razu rozrysowałem sobie w głowie konstelację wyobrażeń: świetna okładka, takież wydanie, szalenie tajemniczy, nieco mityczno-mistyczny tytuł (mocne skojarzenia z kawałkiem Sleeping Giant od Mastodona) – z miejsca wpisałem na listę przyszłych lektur. Problem w tym, że autor za długo na tej liście pozostawał i pewnego dnia okazało się, że dostał Nobla. A ja miewam dość mocną alergię na takie okazyjne, sezonowe czytelnictwo. Jeśli sięgnąłbym po jakiś bestseller albo świeżo nagrodzonego współczesnego pisarza, musiałbym potem przez dwa miesiące czytać tylko Balzaca, Moliera i Rimbauda, żeby móc znów spojrzeć w lustro (nawet nowy Murakami czeka aż przymiotnik „nowy” się od niego odczepi).

I tak oto chwytam za książkę Kazuo I. po upływie okresu kwarantanny. Za Nokturny chwytam. Jak nokturny wpadły w moje ręce, nie pamiętam. Wziąłem w jakiejś księgarni z jakiejś ponoblowskiej sterty (każda książka ma na okładce wszem wobec wypisane, że to jest nobel 2017. No trudno) i kupiłem, to była chyba jakaś wyprawa, Kraków albo Wrocław, nieważne. Skusił ciemny tytuł i ciążąca zaległość związana z Olbrzymem. Książka musiała przeleżeć prawie rok w szafie i przy okazji remontu wypłynąć na powierzchnię. Już czas, uznałem.

Opowiadania przyglądają się małym sprawom, delikatnym pęknięciom i rysom na relacjach między parami – małżeństwo, więcej: doświadczone małżeństwo, jest tutaj stale przewijającym się widokiem. I tym drobnym iskrzeniom między ludźmi wcale nie przyglądamy się w perspektywie pierwszej osoby. Bohaterem zawsze jest ktoś inny. Zazwyczaj człowiek młodszy, borykający się ze swoimi problemami, w jakiś sposób związany z muzyką. Za każdym razem obserwujemy świat jego oczami, poznajemy jego kłopoty i dopiero po kilku stronach następuje odwrócenie perspektywy. Bohater wcale nie gra pierwszych skrzypiec, jest kimś w rodzaju operatora kamery – jego oczami czytelnik patrzył będzie na właściwą historię.

I cała ta plątanina sprawia naprawdę dużo przyjemności. Czytając wyobrażałem sobie proces samego tworzenia: co powstawało najpierw? Opowieść obserwującego, jego, powstały na potrzeby opowieści o kimś innym, mikroświat? Cały obiektywnie funkcjonujący świat zewnętrzny? A może właśnie bohaterowie właściwi? Ci pojawiają się nagle – na przykład szwajcarskie małżeństwo na wakacjach w małym, angielskim hoteliku. I choć to, co przeżywają jest tu rdzeniem całej opowieści, to autor pokazywał będzie nam jedynie objawy tego, co ich męczy, tego, co przeżywają; zobaczymy tylko to, co zdoła dostrzec i opisać młody chłopak, odpoczywający na prowincji od londyńskiego zgiełku. Świetne jest też to, że on wcale nie wie, że to nie jest historia o nim – po to go w końcu wymyślono i na kartach opowiadania rozpisano: dla opowiedzenia nieswojej historii. Bohater stale zajęty jest próbami napisania kolejnej piosenki i szwajcarska para jest tylko jedną z wielu interesujących go spraw. Ale to oni i ich wzajemne spotkanie stanowią główną treść opowiadania.

Tak samo jest w niemal każdym opowiadaniu. To zawsze jest opowieść o kimś innym, opowiadana przez kogoś, kto skupia się na sobie samym i swoich problemach. W Nokturnie bohater przeżywa rozpad małżeństwa, trudny moment w karierze i ważną operację, ale mimo wszystko to wcale nie jest opowieść o nim, a o kobiecie, kurującej się w sąsiednim pokoju po operacji i po rozwodzie. I tutaj znów autor nie gra w otwarte karty. Widzimy jedynie zachowanie bohaterki, nie wiemy, co dzieje się w środku. I kolejne i kolejne i kolejne opowiadanie łapie nas na ten sam haczyk, na to przenikanie się różnych historii: tych opowiadanych i tych zaledwie nakreślanych, obserwowanych wraz z bohaterami, którzy skupieni na sobie samych, mimochodem mówią o miejscach i zdarzeniach kulminacyjnych.

I to przenikanie się, rzecz wielce nieuchwytna i łatwa do przeoczenia, to chyba najlepsze, co Nokturny oferują. To jest chyba ta subtelność, o której wydawca pisze na okładce. Ale przejawia się ona też przez pewną delikatność z jaką teksty są kreślone, wszystko tutaj namalowane jest łagodnymi, pastelowymi barwami, nie ma grubych linii, nie ma wykrzykników, krajobraz kreślą stonowane emocje. Całości brakuje przez to pewnej wyrazistości – nie tylko w fabule i przebiegu akcji, ale także w tonie z jakim Ishiguro pisze, w sile z jaką teksty uderzają, albo raczej nie uderzają.

Są zatem dwa znaczenia słowa „subtelny”, którymi Nokturny da się opisać. Po pierwsze każda z historii to misterna pajęczyna, której nitki przeplatają się z sobą w niesłychanie delikatny sposób, trzeba wysilać wzrok, trzeba się przyglądać i być na baczności, żeby nic nie uciekło. Z drugiej zaś strony brak tutaj siły; wchodzi się w te opowiadania dla samego wchodzenia, dla cieszenia się z konstrukcji, ale nie ma tutaj wielkich emocji, nie ma tutaj wyraźnych barw. To są, w większości historie gasnących uczuć, uczuć w których coś nie gra, coś jest nie tak. Co takiego – tego czytelnik, wraz z bohaterem-narratorem, mogą się jedynie domyślać. Zaraz starsza para wsiądzie w samolot i wróci do Szwajcarii i bohater zapomni o nich, weźmie się za swoją piosenkę. Czytelnik zaś zapomni i o małżeństwie i o bohaterze, bo wróci do swoich rzeczy. Odkładam Ishiguro, pewnie poczeka kolejne lata.

niełsawne p.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *