Swego czasu w dobrym tonie było znać szumnie określaną jako “najznakomitszą powieść XXI wieku” książkę Jonathana Littella Łaskawe. Istotnie, monumentalną opowieścią o robieniu holokaustu od kuchni Littell przebojem wdarł się do literackiego środowiska. Nie tematem, a bezceremonialnością pisania o nim autor nie pozostał nikomu obojętny, budząc skrajne emocje.
Jego nowa powieść Stara historia. Nowa wersja jest rozwinięciem nietłumaczonego na polski opowiadania wydanego we Francji przed siedmioma laty. Sam pisarz uważa, że historia od tamtego czasu nie dawała mu spokoju, domagając się rozwinięcia, czego efektem po pięcioletniej pracy stała się powieść.
Łaskawe ustawiły poprzeczkę wysoko, zatem nie dziwi mnie rozczarowanie większości czytelników najnowszej powieści Littella. On sam o książce nie chce się wypowiadać; ucina tylko wrednie i z pychą przystającą pisarzowi przekonanemu o konieczności swoich dzieł: to, o czym jest książka, jest w książce. Nic więcej. Także możemy być Starą historią rozczarowani, możemy po raz kolejny powiedzieć, że to przecież autor Łaskawych!, że nie wypada mu pisać tak słabej książki albo… zanurzyć się w jej “czarnej studni” jak obrazowo napisał o niej Juliusz Kurkiewicz.
Do rąk dostajemy eksperyment, który od początku chwyci za gardło i na pewno zaciekawi formułą. Poznamy bohatera, najpierw mężczyznę, który biegnie nieoświetlonym, posiadającym odnogi, może groty, korytarzem, raz po raz wchodząc do kolejnych pokoi, w których lwią część rysowanego obrazu wydarzeń tworzą sceny seksu. One najpierw nawet ciekawią, bo pisanie Littella jest klarowne, rytmiczne, miarowe, zawsze świeże, pozbawione krztyny artystycznej egzaltacji, w dodatku nie ma w nim jakiejkolwiek oceny moralnej, nie ma tu ludzi lepszych albo gorszych, są ludzie uprawiający niezbyt spektakularne istnienie, coraz to na nowo zmieniający tożsamość. Po pewnym czasie te pornograficzne obrazki nudzą się. Wtedy z ciała tej książki odrywamy płaty skóry, szukając czegoś więcej.
Stara historia to powieść bez imion. Powieść o instrumentalnym traktowaniu ludzi – nie bez powodu oczy narratora zobaczą każdą szczelinę ciała, nie pozostawiając sobie miejsca na wejście w głębie charakterów bezimiennych ludzi. Anonimowość przedstawiona przez Littella tym ciekawiej zagra z aintelektualizmem jego postaci. Doprawdy, żadna z nich nie poweźmie innej myśli nad te o zabawie, przetrwaniu i własnych pragnieniach. I nawet płynność płci bohatera/ bohaterki pozostawi Littell bez komentarza. Powyższe cechy – można chyba sądzić – pozornie oddalą nas od postaci; patrząc na to z innej perspektywy – zuniwersalizują je. Może nie w opisanym wymiarze i natężeniu, ale przez moment pomyślałem, że trochę z poszukiwania własnej tożsamości jest w wielu z nas. Poszukiwanie to, często marginalizowane przez afekty i konieczności codzienności, być może jest starannie ukrytym clue tej książki.
W samym korytarzu i jego dziwnej, może otwartej od góry (narrator tego nie wie, jakby nie mógł podnieść wzroku, biegnąc) przestrzeni jest jakaś metafora metamorfozy do odszukania. Oto bowiem po wyjściu z kolejnego pokoju na zimny korytarz zmienia się płeć narratora. Najpierw jest on mężczyzną, później kobietą i transseksualistą; zresztą – jeśli określić tę powieść jednym słowem, to płynność byłaby jej najbliższa. Otwierająca formuła tego pojęcia ciekawie współgra z sekwencją wskakiwania w jasną, czułą taflę basenu, która zarówno rozpoczyna, jak i kończy wszystkie siedem rozdziałów powieści.
Diaboliczny refren wyrażony został biegiem przez ciemny korytarz – który jest może snem, ale nie musi nim być – a kolejnymi wersetami tej opowieści są nowe wcielenia, z których wydobywa jedynie czysta tafla basenu. Ona obmywa makijaże, odlepia maski, zmywa zmysły, daje chwilę wytchnienia od brudu tego, co minione. Aby zaraz do tego powrócić. Nieuchronnie, zatem z pełnią brutalnego przeświadczenia, że w każdej chwili zostaje nam mniej czasu.
O ile z seksu postaci czerpały dziką, nienasyconą, orgiastyczną przyjemność, z której nie chciały się wydobywać zbyt wcześnie, to i element przemocy – a więc skrupulatnie opisanego bólu czy rozkładu ciała (w jednej scenie postać wyciąga z siebie kolejne narządy) – daje przyjemność, w podobnym tonie wybrzmiewając ze scenami seksu. Dlatego uzasadnionym wydaje się nazwanie tej powieści pornograficzną – nie przez samą sekwencję obrazków układających się w ruchomy pornograficzny kolaż, ale właśnie przez zespolenie przyjemności i cierpienia ciała, które razem składają się na pełnię somatycznych doznań.
Kiedy już postaci ociekają brudem wszystkich wydzielin ciała, pewnym rozładowaniem gęstości narracji wyda się rozdział pisany z perspektywy dziecka, chłopca. Początkowe sceny z życia rodziny zobaczymy jego oczami i jego strachem; co ciekawe, podczas czytania pojawi się też niepokój (to na pewno wartość dodana pisania Littella) o to, że i dziecku autor każe mówić o seksie. Na szczęście tak się nie dzieje, nie do końca; chociaż napięcie tego rozdziału może jest najprawdziwsze – w pewnym momencie chłopiec bawi się z trzema dziewczynkami, których psoty kończą się urwaniem kotu głowy. Najniewinniejszy rozdział najbardziej zapada w pamięć.
Zapadając coraz głębiej w ciemność tej książki nie tyle uścisk na gardle rozluźni się, co – przechodząc przez kolejne metamorfozy bohatera/ bohaterki Starej historii przywykniemy do niego, a pornograficzność tej książki znudzi nas, zaskakując zaledwie momentami diabolicznych zachowań kolejnych postaci. Sceny seksu o przeróżnych konfiguracjach i – może się wydawać – całkowitej losowości nie są czymś, co skutecznie zatrzyma nas przy fabule. Są zaledwie jej konstruktem. Który chyba celowo dąży do tego, żeby wzbudzić w czytelniku znużenie, pewną niekomfortowość.
I na to znużenie podczas lektury warto zwrócić uwagę.
Po co Littellowi ponownie to samo? Już dość odważne rzeczy opowiedział w Łaskawych, a i dzisiejsza doba nie jest czasem wyjątkowej pruderii w kwestiach seksualnych. Littell, wywodzący się z artystycznej rodziny (ojciec pisarz, matka projektantka mody, brat pisarz) zawsze pchał się w miejsca, w których bije puls najbardziej zwierzęcej natury naszego świata. Pracował w organizacjach pomocowych w Bośni, Czeczenii, Kongo, Syrii. Chyba poszedł tam szukać serca ciemności. Niesamowitość wojny była krwią, która opłynęła kontur również jego serca.
W każdym razie Littell nie zarzucił narracją bodaj ani jednej intelektualnej wędki. Proponuję patrzeć w cień tej powieści. Czasem to, o czym się milczy, po czasie wybrzmiewa najdosadniej.
Marcin.
Ps. nie kupujcie tej książki na dzień Mamy.
Powieść została wydana w Polsce w 2019 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego w przekładzie Jacka Giszczaka.
Fotografia autorstwa David Monniaux na wolnej licencji. Kolor: niesławne p.