Type and press Enter.

O problemach z rozmiarami świata i wyobraźnią / Przekrój przez Wszechświat / Łukasz Lamża

Gdzie są granice między światem, który widzimy i poznajemy, a tym, o którym myśleć trzeba w abstrakcyjnych, pnących się w górę i w dół skalach? Muszę przyznać, że do rzeczy mniejszych sięga mi się jakby prościej: gdy byłem dzieckiem, w pracy mojej Mamy spotkałem się z mikroskopem i dzięki przyrządowi temu odkryłem jak piękna może być ślina albo liść (choć przyznaję, widok śliny zafascynował mnie bardziej), ogarniam jeszcze komórkę i jakieś jej składowe, ale niżej z wyobraźnią już nie zejdę. A gdzieś tam, na dnie czyha na mnie potwór – elektron. I od (jakże pięknej) śliny do niego rozciąga się wielka (jakże przerażająca) przepaść! Jeśli chodzi o odległości większe ode mnie, to nie mam problemu z kilometrem: kilometr za moimi oknami wyrasta miasto, właśnie na nie patrzę i widzę. Kilkadziesiąt kilometrów też da się zamknąć pod powieką. Ale gdy zaczynam myśleć o kilkuset, powoli zastępuję odległość czasem (z chęcią nazwałbym to czasoprzestrzenią) – trzysta kilometrów do Krakowa wyobrażam sobie jako trzy godziny i czterdzieści minut w pociągu.

To są granice moich wyobrażeń świata: z jednej strony komórka, z drugiej podróż do Krakowa. O tym, co wyżej i niżej muszę myśleć w skali, gubiąc się przy tym nieraz, bom nieborak-humanista. To, co wyżej i niżej zamienia się w metaforę, przypowieść (fantastyczny Heisenberg pisał, że o świecie da się mówić tylko w przypowieściach). Kto, z czytających te słowa (bo piszący na pewno nie!) potrafi zamknąć oczy i zwizualizować sobie równik, tak jakby wyobraził sobie kota (na marginesie: Równik to zaskakująco trafne imię dla kota, o ile kot się spasie)? A równik to dopiero początek: jak wyobrazić sobie jednostkę astronomiczną? Jak wyobrazić orbitę Plutona (jakoś chyba jednak można, skoro wysłano tam sondę i zdjęć narobiono)? A rok świetlny? Co z rokiem świetlnym? Jak wygląda dziewięć i pół biliona kilometrów? Mogę powiedzieć, że trzeba zapisać dziewiątkę i piątkę i dodać jedenaście zer za nimi, ale poza tym jestem bezsilny! A wypadałoby sobie wyobrazić taki rok świetlny, choćby po to, by w przybliżeniu móc sobie postawić przed oczami naszą starą, kochaną Drogę Mleczną (szeroką na 100-150 tysięcy takich lat świetlnych – kolejnych sześć zer do dopisania).

Rozumienie świata staje się więc w pewnym momencie aktem wiary. Naukowcy mają pewnie lepiej, mają wszystkie swoje liczby, eksperymenty, pomiary, cóż mają natomiast począć ci, co pomyśleli sobie, że fajnie będzie zająć się wierszami, kodeksami z Mezopotamii i nauce wszystkich przypadków naszego języka?! Pozostaje nam wyobraźnia, skalowanie i wiara w to, co obliczył ktoś inny – bo świat rozciąga się daleko wyżej i niżej niż to, co potrafimy objąć wzrokiem i sobie wyobrazić. Poza jabłkami, domami i samolotami są też takie rzeczy jak atom czy galaktyki. Dla złagodzenia poczucia porażki można zawsze zostać poetą widzącym wszędzie kojące przenośnie, ale losu tak podłego i największym wrogom nie życzę.

Niech ten problem objęcia rozumem świata stanie się punktem wyjścia do kilku akapitów o książce Łukasza Lamży Przekrój przez Wszechświat. Pana Lamżę – doktora filozofii, specjalistę od filozofii przyrody, kosmologii i astronomii (jak donosi okładka) – poznałem drogą wcale okrężną, przez kanał Copernicus Center na youtube, wygłasza tam od czasu do czasu wykłady i regularnie prowadzi serię Czytamy Naturę, w której siedząc sobie spokojnie na krakowskim rynku popija kawę i opowiada o interesujących artykułach naukowych. Rzecz wielce ciekawa, pełna humoru i błyskotliwości, polecam do popołudniowej kawy – miło tak usiąść sobie i posłuchać, na przykład o zderzeniach gwiazd neutronowych, poprzedzających powstanie Układu Słonecznego (i o procesie R). Tyle o autorze, teraz czas na książkę.

Myślałem ostatnio sporo o popularyzacji nauki jako takiej i Przekrój zjawia się w samą porę, by przywrócić mi wiarę w podobne publikacje. Popularyzacja nauki to bardzo często zapętlanie się i powtarzanie. Z amerykańskich programów popularno-naukowych wiemy już dobrze na przykład to, że czarna dziura ma niewyobrażalną masę (oni tam bardzo lubią słowo „niewyobrażalny”) i że światło uciec nie może. Słyszeliśmy już o Wielkim Wybuchu, próbowano nam możliwie jasno objaśnić Ogólną Teorię Względności i mechanikę kwantową. A jak ktoś był dociekliwy to szukał kolejnych rzeczy na własną rękę. Mnie się zdarzało. I jak potem chwyciłem za jedną, albo drugą książkę w kompleksowy sposób próbującą wyjaśnić wihajster zwany Wszechświatem, byłem zwyczajnie rozczarowany. Obowiązkowy rozdział o Wielkim Wybuchu, potem o galaktykach i gwiazdach, coś o atomach, o Einsteinie, o wielkości (z wielokrotnie odmienianym słowem „niewyobrażalny”) i pełnym zadumy rozdziałem na koniec, że niby nie znaczymy we wszechświecie nic, ale winniśmy się cieszyć z naszej wyjątkowości. Dejcie spokój, nuda, banał i bezpańskie psy na ulicach.

Panalamżowa książka jest niemałym zaskoczeniem w kontekście powyższych słów. Otóż u jej podstaw leży pomysł, cokolwiek błyskotliwy, zuchwały, rzec można, któremu cała treść jest podporządkowana. Autor pomyślał sobie (zapewne tak sobie pomyślał, choć głowy nie daję, mógł pomyśleć inaczej) tak: skoro skok od metra do roku świetlnego jest czystą abstrakcją, dlaczegóż by nie przejść tego dystansu małymi kroczkami? Dlaczegóż by nie przeskakiwać między pojedynczymi rzędami wielkości? Metr, dziesięć metrów, sto metrów, kilometr, dziesięć kilometrów… i tak dalej, aż do rozmiarów obserwowalnego Wszechświata! Książka zawiera 43 rozdziały i zaczyna się od rzeczy największych, stopniowo zmierzając do tych najmniejszych. Gdzieś po drodze mija znany nam z autopsji świat, poświęcając mu (co przygnębiające) zaledwie kilkanaście stron. Zamknięcie całego Wszechświata w czterdziestu trzech rozdziałach to jest ambicja szalona i porywanie się z motyką na słońce… ale, cholera, udało się!

Oczywiście tak wielka rozciągłość wymagała pewnych uproszczeń i rzeczywiście – na każdym przystanku tej drogi zatrzymujemy się zaledwie na chwilę, przesiadki są błyskawiczne. Nie mniej autor pokazuje nam rzeczy, obiekty i zjawiska reprezentacyjne dla każdego rzędu wielkości, nie pomijając żadnego z nich. Chodziło tu bardziej, zdaje się, o samą ideę przedstawienia owych niewyobrażalnych rzeczy krok po kroku, tak, by wydrzeć je w końcu dziedzinie abstrakcji. Po lekturze jest się bardziej głodnym, niż przed nią, czyli jeśli chodzi o założenia literatury popularnonaukowej, przodownik Lamża wyrabia 110% normy.

Wspomnieć trzeba też o przystępności języka i o humorze. Zdaje mi się, i jest to być może myśl zuchwała i łechcząca nasze zbiorowe ego, ale książka ta, kierowana do głodnego wiedzy mieszkańca Europy Środkowowschodniej, wydaje się być o wiele bardziej błyskotliwa niż jej konkurentki, pisane z uwzględnieniem rynków całego świata, w tym amerykańskiego. I ten humor, który dobrze już znam z internetowej działalności autora Przekroju…! Ach! Najcieplej wspominam akapit, w którym w podniosłym stylu autor pisze o cyklu życia grzyba, zwieńczeniem całego tego barokowego i dramatycznego opisu jest czyhający na powierzchni niby mroczne widmo – grzybiarz, obojętny na bogactwo zachodzących pod jego stopami procesów. Okrutnik i grubianin!

Zmierzając do końca. To spojenie całego Wszechświata, przejście przezeń krok po kroku, szalenie fascynuje mnie z jednego powodu – wszystkie te odrębne, odległe od siebie rzeczy, są częścią tej samej całości, mimo że czasem ciężko spiąć je w jeden łańcuch. I żeby to pokazać, nie trzeba się wcale odnosić do tanich romantycznych sloganów o tym, że nosimy w sercach gwiezdny pył i takie tam. Autor pokazuje palcem. To jest gwiazda, a tam, za kilkanaście kroków, trafisz, dobry człowieku na mrówkę. I one są ze sobą połączone. Można powiedzieć, że w końcu dowiadujemy się co ma piernik do wiatraka. W tej drodze, od tego, co największe do rzeczy najmniejszych, brzmieć będzie nie tylko fizyka, ale także geologia, biologia i chemia – przecież wszystkie mówią o tym samym świecie. I jest to niesłychanie piękne, bo kartkując tę książeczkę, wspomagam jakoś swoją wyobraźnię i jest mi bliżej do rzeczy wielkich i małych, przepaść między jądrem atomu a śliną wydaje się być mniejsza, gdy pomyślimy, że dzieli je zaledwie kilkanaście kroków. I serce jakoś rośnie, gdy policzę kroki i dojdę do wniosku, że rzeczywiście jestem jakoś spowinowacony z jakimś stygnącym powoli białym karłem. Fajnie.

niesławny p

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *