Aleja Potępienia Rogera Zelaznego, to dla mnie jeden wielki festiwal zaskoczeń. Do lektury podchodziłem nieco sceptycznie – mocno zmęczony postapokalipsą zza oceanu pisaną w drugiej połowie XX wieku. Był to jeden z motywów przewodnich twórczości Phila Dicka, który w latach 50 ubiegłego stulecia mocno nakręcał się scenariuszem nadchodzącej wojny atomowej, w którą niemalże paranoicznie wierzył. Powstało więc trochę powieści i dziesiątki opowiadań wykwitłych z tych rojeń i fantazji. Pomysł Dicka na czasy po końcu czasów jest może i ciekawy, ale powtórzony tak wiele razy, potrafi nieźle umęczyć. Skojarzenie tych dwu autorów to nie tylko kwestia wspólnej tematyki, miejsca i czasu tworzenia – kilka lat temu do polskich księgarń trafiła ich wspólna książka – Deus Irae – poświęcona właśnie tej tematyce. Jest trochę wspólnych mianowników.
Do lektury Zelaznego podchodziłem zatem w świetle znajomości Dicka, który temat zajechał był niemal na śmierć, jeszcze zanim jego kolega po fachu zabrał się za pisanie czegokolwiek. I tu pierwsze zdziwienie – choć miejsce i czas akcji, a także pewien zarys świata przedstawionego mniej więcej się zgadzają, to między pisarstwem jednego a drugiego zieje olbrzymia przepaść. Dick skupiał się na aspektach społecznych, u niego osią kolejnych fabuł były wewnętrzne napięcia w małych osadach, zderzenia z innymi grupami, poszczególni bohaterowie pasujący, bądź niepasujący do swego otoczenia. Tutaj w centrum jest jedna postać – Czort.
Czort to łaydak pierwszej próby – morderca, herszt motocyklowej bandy, człowiek o czarnej opinii. Czort siedzi w więzieniu, odsiaduje wyrok należący mu się jak psu buda, aż tu nagle zjawia się jakiś polityk z obietnicą uwolnienia z jednym małym „ale” zapisanym małym druczkiem na dole dokumentu – trzeba przejechać przez Stany i dowieźć pewien ważny ładunek na drugą stronę. Problem w tym, że całe centrum kontynentu to jeden wielki, ognisty cyklon, miejsce w którym natura wściekła się i od dekad wymierza ogniste ciosy zmaltretowanej ziemi. Podobno nikt tędy nie przejechał, ale Czort w ramach awanturniczego życia i poszukiwania adrenaliny dotarł swego czasu dość daleko, może tym razem uda się dojechać jeszcze dalej?
I tak patrzę na tego Czorta i przewracam oczami i myślę sobie, że książka zaczęła się tak ładnie, a tu proszę, największa klisza współczesnej fantastyki – archetyp twardziela o dobrym sercu. No ale czytałem dalej, bo opowieść sama w sobie rozwijała się pięknie – bogate opisy, niesztampowe pomysły, wszystko to nie kazało mi odchodzić. I słusznie, bo Czort dość szybko okazuje się być postacią cokolwiek złożoną. To nie jest wydmuszka, kolejna kalka rzucająca mięsem i groźnymi spojrzeniami, która, gdy przychodzi co do czego ściąga kotki z drzew i broni sierot i dziewic. To człowiek urodzony w złym świecie, od dziecka otoczony złem i nieszczęściem, zwyczajnie nie znający innego języka, niż język siły. Godzi się jednak na samobójczą misję i wyrusza w podróż. Prosto w tę aleję potępienia.
Aleja potępienia to bardzo błędna nazwa, z każdą kolejną stroną staje się ona bowiem aleją odkupienia. To jest wejście w wielką ciemność. W tej karykaturze świata śmierć czeka na każdym kroku – wszystko jest tu tak odrealnione, że w lwiej części książka zamienia się w baśń, w alegoryczną opowieść o odkrywaniu w sobie dobra i o tym, że światło zawsze świeci tam, gdzie jest najciemniej. Bohater, jak pisałem, jest w centrum. Urodzony w cieniu i w cieniu wychowany, nienawidzi świata, nienawidzi innych, nienawidzi wreszcie siebie samego. I gdy w końcu przychodzi mu wejść w czerń jeszcze większą, odkrywa w sobie głód – głód czegoś dobrego, czegoś pięknego, czegoś jasnego. Jest taka scena, w której jedzie przez scenerię wyrwaną żywcem z Boschowskiego piekła i niemal wzruszony gdyba sobie, czy są jeszcze na świecie miejsca, w których nie ma piekła?
I odkrywa zdumiony, że chce wnieść jakieś dobro w ten świat. Chce wiedzieć, że są miejsca, gdzie piekła nie ma, nawet jeśli sam nigdy się w takich okolicach nie pojawi. Wewnętrzna przemiana, to oczyszczenie, czy też odkupienie, którego doznaje stary Czort, jest rzeczą niezwykłą. Pisanie Zelaznego ma tutaj wiele walorów literackich, przedstawione obrazy majaczą gdzieś na granicy poetyckich wizji, bogate, przesycone kolorami, dźwiękami, zapachem, skojarzenie ze wspominanym już Boschem albo innym malarzem jest wręcz natarczywe. Spotykane postaci zjawiają się i wtrącają swoje trzy grosze do tych obrazów, nigdy nie są banalne, nigdy nie rzucają truizmów i choć wielu z nich spodziewać można by się w typowej postapokaliptycznej opowieści, to każda z nich okazuje się być zaskoczeniem, każda odgrywa dobrze swoją rolę, zjawia się wtedy kiedy trzeba i mówi to co trzeba, żeby obraz przemiany był kompletny i wiarygodny.
Powiastka Zelaznego to rzecz wyjątkowa, zupełnie świeża i mocna (mimo ponad połowy wieku na karku), brutalna i mocna, kiedy trzeba wyskakująca z czarnym humorem, błyskotliwa i świetnie napisana. Fakt, że przepełniona jest akcją, w żadnej mierze nie odbiera jej mnóstwa głębi, którą autor w niej zawarł. Na pierwszym planie zawsze pozostaje tutaj człowiek i to, co dzieje się w środku, w jego głowie, czy też, jak wolałaby opcja romantyczna, w serduszku. Wejście w ciemność wydobywa światło, albo przynajmniej za światłem tęsknotę – to chyba pocieszająca myśl, zostawiam ją więc na końcu i idę czytać Hrabala, czas ucieka.
PS! Jeszcze jeden akapit – wyleciał mi z głowy, ale jest niezmiernie ważny i dodać go trzeba, choćby na siłę. Książkę przyswoiłem w audiobuku i był to audiobuk wcale zacny, głównie za sprawą lektora – pan Miłogost Reczek ze swojego zadania wywiązał się genialnie. Surowy, niski głos dudnił niezwykle, nadając całości fantastyczny wydźwięk. Jeśli macie możliwość sięgnięcia po wydanie audio w jego wykonaniu, nie zastanawiajcie się nawet chwili!
niesławny paweł m