Polacy nie gęsi, swego Dicka mają, można stwierdzić po lekturze Wiru Pamięci, chociaż ograniczenie profesora Wnuk-Lipińskiego do roli polskiego odpowiednika słynnego autora, jest krzywdzącym uproszczeniem. Uproszczeniem, na które sobie jednak pozwalam ze względu na chwytliwość tego określenia – bo im więcej czytelników za pierwszą cykl Apostezjon chwyci, tym lepiej, rzecz to bowiem porażająco ciekawa. A przecież po to się pisze, żeby jak najwięcej ludzi chwyciło, za co ma chwycić.
Zaczyna się od sceny, w której niejaki Ira Dogow budzi się w swoim pokoju w towarzystwie pielęgniarki, od której dowiaduje się, że spędził właśnie kilka dni w szpitalu, po wypadku, którego jednak za skarby świata całego przypomnieć sobie nie może. Z czasem przytłacza go niemal paranoiczne przeczucie, że coś jest nie tak, przeczucie wcale trafne, czytelnik bowiem, już w kolejnym ujęciu, bez wiedzy bohatera dowiaduje się, że Ira to tak naprawdę ktoś inny, człowiek, któremu w eksperymentalnym zabiegu wykasowano wspomnienia, zastępując je pakietem nowych. We wszystko wplątana jest jeszcze pewna kobieta, oddział agentów bezpieczeństwa nadzorujący całą operację i grupa wywrotowców wynajętych przez tajemniczego zleceniodawcę, w celu uprowadzenia bohatera i wyjawienia mu intrygi, w której główną rolę odgrywa. Prawdziwie bennyhillowska gonitwa!
Wszystko to dzieje się w Apostezjonie, dystopijnym, wyspiarskim państwie, odizolowanym od reszty świata, w którym totalitarny rząd sprawują technokraci, wspomagani przez wszędobylskie i bezlitosne służby. W tym sztucznym świecie wszyscy są szczęśliwi, spożywa się jedynie syntetyczne posiłki a wszystkie zbyt gwałtowne emocje tłumione są natychmiast porcją wygłuszających je leków. Wszystko to, głęboko wpojone przez system edukacji, czyni niemal każdego obywatela użytecznym członkiem społeczeństwa, którego nawet kontrolować nie trzeba, bo ten sam, bez dodatkowego zachęcania bierze odpowiednie tabletki ilekroć poczuje się zbyt dobrze albo źle. A wszystko to w cieniu nadzorującej wszystko władzy, śledzącej, wyłapującej i przywracającej na łono społeczeństwa jednostki odstające od normy (bo i takie się zdarzyć muszą).
Wygląda jak Dick, prawda? Pisarz zza oceanu sprzedawał nam podobne historie przynajmniej kilkakrotnie, choćby w podchwyconym przez Hollywood Przypomnimy to panu hurtowo – Pamięci absolutnej, w której raz Schwarzeneggerowi, a raz Farrelowi modyfikowano pamięć w podobnym scenariuszu. Zakładam zatem, że Wnuk-Lipiński pod wpływem Dicka znajdować się musiał – swoją drogą ciężko było pisać fantastykę pod koniec lat siedemdziesiątych i pod wpływem Dicka się nie znajdować! Mimo to różnice są całkiem spore – jeśli więc czytelnik dałby się nabrać i uwierzył że rzeczywiście ma do czynienia z książką mistrza zza oceanu, już po kilku rozdziałach odniósł by pewnie wrażenie, że jakiś inny ten Dick, zupełnie jakby książkę jego pisał ktoś inny, jakby sam autor został podmieniony. Na to porównanie i wyobrażenie pozwalam sobie skwapliwie, w końcu sam Phil byłby pewnie zachwycony paranoiczną ideą bycia podmienionym przez kogoś innego; a jeśli tym kimś byłby jeszcze w dodatku android, byłby pewnie wniebowzięty!
Edmund Wnuk-Lipiński nie podmieniał jednak ani Dicka, ani nikogo innego, a z tego, co wiemy, nie był również androidem, więc ów fantastyczny scenariusz pozostać musi w dziedzinie moich skojarzeń i porównań. Autor odbiega daleko od swojego starszego kolegi, przede wszystkim konstrukcją świata, postaci i wydarzeń. Dick pisał bardzo kompulsywnie, interesowała go opowieść o podrobionym, sfalsyfikowanym świecie, o zagubieniu w nim i to osobiste zderzenie z lekko popękanym światem było u niego rdzeniem opowieści, zupełnie, jakby był od tej przeradzającej się w prawdę paranoi uzależniony. Natomiast polski autor spokojnie rozstawia pionki na szachownicy i gdy zagubiony bohater z rozbiegu uderza głową w mur świata, ten okazuje się być dokładnie zorganizowany, pozbawiony pęknięć, spójny do tego stopnia, że aż straszny!
Sama idea społeczeństwa, podlegającego farmaceutycznej autokontroli, w którym miejsce jest jedynie na poprawne, nieodbiegające od normy zachowania i emocje, jest niezwykle ciekawa, zwłaszcza dziś, gdy z jednej strony kładzie się nacisk na zupełną swobodę i wolność w wielu, o ile nie wszystkich dziedzinach, z drugiej zaś poprawność polityczna, zwłaszcza w Internecie daje się mocno we znaki, dyktując co wypada, a czego nie wypada: myśleć, mówić, czynić, zaniedbywać! Od tego są fantaści, żeby obserwowane zjawiska potęgować, iść kilka kroków naprzód, przewidywać. I ten wnukowy totalitaryzm komfortu, system w którym priorytetem jest takie wychowanie obywatela, żeby ten wiódł życie nie kolidujące z życiami innych, jest porażająco bliski!
Apostezjon staje się teatrem cokolwiek pogmatwanej i rozbudowanej fabuły, skleconej jednak w nader składnym kształcie. Dogow – królik eksperymentalny wyrywa się spod kontroli, tajni agenci starają się go zlokalizować, jednocześnie zwalczając działania grupy działającej na zlecenie tajemniczego zleceniodawcy, który wie podejrzanie dużo i pociąga za podejrzanie wiele sznurków. I w tym wszystkim szczególnie głośno dźwięczy zagubienie bohatera – cóż go bowiem obchodzi dystopijne społeczeństwo, cóż rząd totalitarny, nawet ścigający go agenci schodzą na dalszy plan, gdy zda sobie w końcu sprawę, że tak do końca nie wie kim jest, a wszystkie znaki na niebie i ziemi, zdają się wskazywać, że jest kimś innym, niż mu się wydaje. I świat nie pęka tutaj dobrodusznie, jak u Dicka, dowodząc, że wszystko ze mną w porządku, to tylko świat się rozpada (co za ulga, prawda?). Apostezjon to jest nienaruszony mur, w który uderza się w rozbiegu. Pęknąć może co najwyżej czaszka.
niewyspany paweł m, syn Marka i Wiesławy