Type and press Enter.

POD SKRZYDŁEM NIKE #3 / EKSPEDYCJA – PER OLOF SUNDMAN

Sięgam po kolejny tytuł z serii z Nike, chwyt na chybił trafił decyduje o tym, że biorę się za lekturę Ekspedycji Pera Olofa Sundmana. Czytając o autorze, dowiaduję się, że Szwed, przez zamiłowanie do ojczystej prowincji pisał o surowych, mroźnych pustkowiach. Że zwięzły, że oszczędny, że zawsze, ramię w ramię z bohaterami i subiektywny. Więc chwytam za książkę i już, już mam się zanurzać w śnieżne zaspy pięknej północy,  kiedy okazuje się, że tytuł jest opisem pewnej dziewiętnastowiecznej wyprawy ratunkowej, celującej w serce Afryki… No, to tęsknoty za zimą tym nie ukoję, ale trudno, przeczytajmy, rzekłem sobie i, jak postanowiłem, tak też uczyniłem.

Całość dotyczy wyprawy organizowanej w latach 80 XIX wieku przez Henry’ego Mortona Stanley’a (dalej zwanego sir Johnem), wyprawy idącej w sukurs Mehmedowi Enimowi Paszy. O co dokładnie chodziło i co doprowadziło do zorganizowania tytułowej ekspedycji, niech dociekliwy czytelnik poszuka w Internecie, musimy je tutaj pominąć, bo i sam autor zbytnio się nimi nie przejmował – punktem wyjścia są przygotowania i o celu wyprawy dowiadujemy się tylko tyle, że potrzeba pomocy i w tym celu zbiera się i rusza tytułowa ekspedycja. Całość – od rekrutacji, przez podróż morską, aż po wdzieranie się w Czarny Ląd – obserwujemy z perspektywy dwu narratorów: brytyjskiego oficera nazwiskiem Laronne oraz tłumacza Jaffara Topana, prawdopodobnie hinduskiego pochodzenia. Sundman doskonale prowadzi surowe, subiektywne opisy – interesuje się tylko tym, co widzą jego postaci i o czym chcą opowiedzieć – buduje więc dwa portrety i konfrontuje je ze sobą.

Przyjrzyjmy się rozdziałom Laronne’a. Brytyjczyk zdaje skrupulatną relację z wydarzeń, w których uczestniczy, zdania są zwięzłe, tematyka zaś zawsze ściśle związana z jego pozycją – jest zastępcą dowodzącego. Zwróćmy uwagę na to, jak bardzo jest drobiazgowy:

Na pobudkę zatrąbiono kwadrans po piątej rano, a o szóstej straż przednia miała być gotowa do wymarszu. Mieliśmy piętnaście minut na zrobienie porannej toalety i dopilnowanie, aby nasze prywatne rzeczy zostały zapakowane, o w pół do szóstej spożyliśmy wspólne śniadanie, składające się z kawy i sucharków, w namiocie, który Smitt ochrzcił mianem „pokoju klubowego”.

W dwóch zdaniach bohater aż czterokrotnie pisze o godzinie i czasie, wspomina jedynie o rutynowych czynnościach. Wszystko mieści się u niego zawsze w sztywnych ramach czasu, liczb i praktyczności, oto, co nadaje rytm jego patrzeniu na świat. Europejska część rozdziałów idzie właśnie tym pragmatycznym rytmem – to jest dziennik obozowy skupiony na ważnych dla ekspedycji rzeczach: zaopatrzeniu, buntach, uciekinierach. Gdy grupa wchodzi do lasu deszczowego, Laronne podaje tylko to, co konieczne z perspektywy misji – godzinę wejścia, gatunki roślin, ze szczegółami opisuje metody karczowania przejścia przez ścianę zieleni oraz to, że wycięty pod obozowisko plac ma średnicę stu pięćdziesięciu kroków. To, że ów las jest zamieszkały, zauważa dopiero, gdy rozwodzi się nad kwestią szczelności namiotów i wpełzających do środka owadów.

A teraz popatrzmy, jak przejście przez las opisuje Jaffar:

Powietrze w tej ścieżce-tunelu samo jest źródłem dźwięków, pełno tam os, małych pszczół i dużych pszczół, moskitów, much, bąków i tysięcy innych owadów, których nazw nie znam i nie chcę poznać, tunel drży i brzęczy jak maszynownia statku. Nawet ziemia nie milczy. Cykady i świerszcze skrzypią jak naoliwione żurawie przy bardzo głębokich studniach. Są tu żaby, które nie rechoczą, ale wprost wybuchają długotrwałym trzaskiem, dość podobnym do odległej salwy z karabinów; nie są płochliwe, raczej ciekawe. Co dziesięć kroków zmuszony jestem odrzucić żabę na bok kopnięciem. (…) Dano nam uszy, abyśmy mogli chwytać dźwięki, czy nie tak? Ale muszą istnieć dźwięki, których nasze uszy nie słyszą. Ścieżka przez las roi się od olbrzymich żuków, czarnych, błyszczących, długich jak wskazujący palec i niemal równie szerokich. Nastąpić na takiego żuka to jakby zmiażdżyć jakąś głowę, słyszy się ten trzask nie uszami, lecz piętami i nogami.

Opis Hindusa jest mroczny i niepokojący, ale jakże bogaty, płynie z wszystkich jego zmysłów (tutaj głównie ze słuchu). To on jest naszymi oczami i uszami – od Laronne’a dowiemy się o wszystkich liczbach, o rytmie i kierunku marszu, o tym ilu ludzi uciekło i co z kolejnymi uciekinierami zrobić, ale świata nie zobaczymy. Wolimy relację Jaffara, to ona jest tutaj treścią właściwą, na nią czekamy, jesteśmy głodni jej nasycenia i szczegółowości.

I tak samo jest z ludźmi. Laronne porusza się w kręgu dowództwa – sir John, inni oficerowie, lekarz – zna i używa ich nazwiska, jeśli jednak chodzi o pozostałych, posługuje się tylko zastępczymi określeniami: służący, tłumacz, tragarz, żołnierz. Doskonale zna ich liczbę, wie ilu wsiadało na statki, wie ilu choruje, wie ilu potrzeba do noszenia zaopatrzenia a ilu do karczowania. Gdy żołnierze łapią uciekinierów, wie doskonale: jest ich czterech. I to wszystko. Jaffar zaś rozmawia z tymi ludźmi, zna ich imiona, zna ich historie. Tak w patrzeniu na świat, jak na ludzi, Hindus mniej liczy i mniej analizuje, dla odmiany jednak nieco więcej poznaje i żyje. Widzi więcej, niż pragmatyczni Europejczycy. Muszę przyznać, że ma całkiem poetyckie spojrzenie na świat. Spotykanych ludzi obrazuje jako opowieści, za każdym razem, gdy z nimi rozmawia, słyszy powtarzające się refreny. Kingiri, który stracił niemal wszystkie palce, powtarza nieustannie „zawsze byłem w podróży, nigdy nie miałem domu”; młody Said powtarza: „chciałbym tu zostać” ilekroć poczuje się gdzieś dobrze; Halmadi stale „mówi o sobie Syrtyjczyk, choć nikt nigdy nie słyszał o takim ludzie”; sam Jaffar powtarza „mogłem zostać kupcem”. I te powtarzane wciąż i wciąż refreny bywają co prawda truizmami i banałami, ale to nie szkodzi, bo jeśli się w nie wsłuchamy, dostrzeżemy, że Jaffar widzi prawdę. Ludzkie życia to są opowieści, pieśni z zapętlonymi refrenami. Biedny Europejczyk też widzi prawdę – zna liczby, czas i mapy, policzył wszystkich towarzyszy. Ale jak prawda Laronne’a ma się do prawdy Jaffara?

Pozostaje jeszcze sir John – Europejczyk, ale Europejczyk wyjątkowy, potrzeba mu osobnego akapitu. Myślę, że spokojnie możemy uznać, że to jest zuchwałe podejście do stworzenia drugiego Kurtza. Sir John jaśnieje jak diament, jest siłą napędową całej wyprawy, siłą niemal nadnaturalną. W każdej rozmowie odpowiada z niemal zuchwałą celnością, nie dba przy tym o jakiekolwiek konwenanse – to co ma być powiedziane, zostaje powiedziane z tak wielką bezpośredniością, że pozostawia oniemiałym nie tylko swego rozmówcę, ale i czytelnika. Wszystko, co dzieje się w trakcie ekspedycji jest uwzględnione w jego planie – gdy ktoś zwraca mu uwagę na jakiś problem, ten oznajmia, że sytuację już przewidział, przewidział także jej rozwiązanie i to całe tygodnie wcześniej, na etapie planowania. Przypomnijmy sobie, jak z niemal nabożnym lękiem mówiono o Kurtzu w Jądrze Ciemności – tak samo zapewne będą się wyrażać o sir Johnie jego podwładni, gdy ekspedycja się skończy. Nikt nie ośmiela się zwrócić mu uwagi, a nawet jeśli w przypływie emocji ktoś zarzuca mu błędy, ten rozwiązuje napięcie jednym zdaniem. Trzyma w ręku każde najmniejsze posunięcie ekspedycji ten półbóg. Gdy pierwsi tragarze zaczynają uciekać, wzrusza ramionami, mówiąc, że wkalkulował to w koszty, ale gdy dezercje potęgują się, złapanych uciekinierów skazuje na powieszenie.

To jest tak naprawdę odpowieść o Europie. O tym jaką krzywdę zrobiła nam cywilizacja – krzywdę, której nie tylko nie dostrzegamy – my się nią wręcz chlubimy i chcemy ją niby jaki prometejski płomień zanieść innym. Sundman, patrząc z perspektywy drugiej połowy XX wieku, przygląda się epoce kolonialnej, ale nie tylko – rozlicza także teraźniejszość. Cywilizacja zachodu rozlała się już niemal na cały świat, słyszałem dziś wykład księdza Hellera, w którym mówił o tym, jak plemienne słuchanie opowieści jest wśród Jakutów systematycznie zastępowane oglądaniem telewizji. Angielski to język globalny (no, może poza Francją), a techniczny i naukowy dorobek myśli zachodniej, przyjęty został przez cały świat. Sundman stawia zarzuty temu człowiekowi zachodniemu, Homo Europaeus – my, zatopieni po uszy w Internecie, strawieni globalizacją, zapatrzeni w hollywoodzkie filmy i zasłuchani w gwiazdy rocka z zachodu, możemy przyjąć takie oskarżenia bardzo osobiście. No ale popatrzmy na ten kontrast między opowieścią Laronne’a i Jaffara – która z nich jest naszą opowieścią, która opisuje nasze życie? Laronne liczy, analizuje, planuje i jest wiecznie obok, jednocześnie towarzyszy mu szczere przeświadczenie o właściwości i wyższości tego trybu życia. Gdyby nie podgryzały go mrówki i nie zalewały codzienne tropikalne ulewy, byłby nie zauważył, że jest w Afryce, tak bardzo wrósł w swoje liczenie, w spoglądanie na zegarek i w kalendarz!

My też jesteśmy wiecznie obok ze swoimi pięknie rozplanowanymi życiami. Z siłownią trzy razy w tygodniu, z dietą, z listą książek do przeczytania, z kredytem na kolejne dwie dekady. Ślizgamy się po powierzchni, nie widzimy tego, co ważne (potem zaskoczeni nagłym upływem życia), biedni ludzie zachodu oślepieni racjonalnym i konsumpcyjnym blaskiem. Podskórnie wyczuwamy tę płyciznę i pogłębiamy ją setką produktów zastępczych, coraz bardziej intensywnym, pełnym bodźców życiem, głośniejszymi imprezami, szybszymi samochodami, coraz wyższymi górami, coraz grubszymi książkami, coraz odważniejszymi scenariuszami ulubionych seriali. Wszystko, żebyśmy tylko w końcu mogli poczuć, że nie żyjemy obok, tylko tu i teraz. Czy jest sens w tych staraniach? Nie wiem – raczej nie uda nam się wyrosnąć z rytmu zegarka, kalendarza, telefonu, facebooka i tak dalej. Możemy oczywiście próbować, do czego mocno zachęcam.

Jest jeszcze jedna myśl na koniec. Jacek Dukaj w swoim Po Piśmie zauważa, że Marlow XXI wieku wcale nie musiałby się wybierać w głąb Afryki, żeby dotrzeć do serca ciemności – ciemność znalazła nas i jest tutaj. Och i jakże widać to u Sundmana! Zobaczcie tylko, jak sir John wypowiada się o Europie i reszcie świata: „…świat odkryty został i dalej jest odkrywany z Europy, przez Europejczyków. Odkrywanie jest, by się tak wyrazić, sprawą europejską. Jądro ciemności u Sundmana przemieszcza się – ono wcale nie zakwita pośród afrykańskiego buszu, ono jest tam wnoszone przez białego człowieka.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *