Nie pamiętam, kiedy spotkałem je po raz pierwszy. Byłem jak przez mgłę. I była we mnie ciemność, była wilgoć. Ale pamiętam, że były ciepłe.
Później widziałem je często. Z jakimiś dziwnymi kształtami i kolorami, które brałem do ust. Wszystkie były doskonałe. Sprawdzałem je wargami, językiem. Nie były ciepłe, ja je ocieplałem.
Jakiś czas po tym zobaczyłem je na sobie. Nie dowierzałem. Były podobne do innych, ale tylko te jedne miałem na sobie. Brałem je do ust. Sprawdzałem.
Kiedyś byłem tam, gdzie są drzewa, są ławki, są karuzele, są huśtawki. Było ciepło, ale nie aż tak jak kiedyś. Takie jak moje, ale dużo, dużo większe, chwytały te moje, kiedy spadałem na ziemię, na trawę, na piasek, na żwir. A ja bardzo chciałem nie spadać. Chciałem iść i chciałem biec.
I szedłem. I biegłem. I spotkałem całe mnóstwo takich jak moje, dużych i małych, szybkich i wolnych. Podsuwały mi pióra, piłki, kwadraciki czekolady, kasztany, dmuchawce, poręcze schodów, sznurowadła, kartki papieru, termosy, chusteczki, bandaże, latarki.
Niektóre pamiętam jak przez mgłę. Taką z sinymi żyłkami, czarnymi paznokciami, trochę brązową, która zabrała mi monetę, a wyżej, tam, gdzie usta, słyszałem dziwne zdania, które zaczynały się od „będziesz”. Taką czerwoną i dużą, co podnosiła butelkę do ust, a magicznego płynu było mniej i mniej. Taką zmarszczoną, skuloną, co na środku starego mostu, na drewnianym pulpicie rysowała czyjeś usta i powieki, kreska po kresce, bardzo ostrożnie, jakby szukała czegoś po ciemku. Taką włochatą i pobrudzoną na starej kierownicy, co kołysana na boki, przenosiła nas do miejsca, którego nikt z nas nie podejrzewał o to, że jest.
Były też takie, które pamiętam lepiej niż przez mgłę.
Adam
Anne Sexton
Dotknięcie
Przeł. Beata Pusłowska
Moja dłoń była miesiącami
zapuszkowana. Poręcz w metrze i nic więcej.
Może obtłuczona, myślałam,
i dlatego ją zaplombowali.
Ale kiedy tam zajrzałam, leżała spokojnie.
Można z niej odczytać czas, pomyślałam,
jak na zegarze, z tych pięciu kłykci
i cienkich podziemnych żył.
Leżała jak nieprzytomna kobieta
karmiona przez rurki, o których nie wie.
Zapadła się ta dłoń,
drewniany gołąbek,
co wybrał odosobnienie.
Odwróciłam ją i wnętrze dłoni było stare,
z liniami narysowanymi jak w cienkiej koronce
i wydzierganymi wzdłuż palców.
Tłuste i miękkie i miejscami ślepe.
Nieodporne i tyle.
A wszystko to jest metafora.
Zwyczajna dłoń: tylko wysamotniona
za dotknięciem czegoś,
co jej odpowie dotknięciem.
Moja suka tego nie zrobi.
Jej ogon wymachuje za żabami w bagnie.
Ja jestem tyle co puszka z pokarmem dla psów.
Ona ma swój własny głód.
Moje siostry tego nie zrobią.
Żyją w szkole z wyjątkiem guzików
i łez lejących się jak lemoniada.
Mój ojciec tego nie zrobi.
On jest częścią domu i nawet w nocy
żyje w maszynie, którą zmontowała matka,
a jego praca, jego praca wciąż ją naoliwia.
Kłopot polega na tym,
że pozwoliłam zamarznąć swym gestom.
Kłopot nie krył się
w kuchni ani w tulipanach,
tylko w mojej głowie, mojej głowie.
Nagle wszystko to odeszło w przeszłość.
Twoja dłoń znalazła moją dłoń.
Życia krwawy skrzep wdarł mi się w palce.
Och, mój cieślo,
zaczęła się odbudowa palców.
Tańczą z twoimi.
Tańczą na strychu i stąd aż do Wiednia.
Na całą Amerykę żyje moja dłoń.
Nawet śmierć jej nie zatrzyma
krwi rozlewem.
Nic jej nie zatrzyma, gdyż to jest królestwo
z tego świata i z tamtego świata
__________________
obraz główny: Leonora Carrington, Bez tytułu, 1942.