Jestem miłą dziewczyną. Nigdy nie miałam potrzeby dokuczania komukolwiek, dostrzegam zalety w innych ludziach, łatwo wpadam w zachwyt, szybko się wzruszam, trochę za dużo mówię. Nie zastanawiałam się, czy mój emocjonalny sposób bycia jest wadą, dopóki pewnego razu nie usłyszałam, że jestem tak miła, iż tylko czekać, aż świat mnie wyrzyga. Nie poczułam się wtedy urażona, tylko zadziwiona. Jak to wyrzyga? Przecież mówi się: zwymiotuje.
Mogłam mieć 12 lat, kiedy pierwszy raz zobaczyłam klip do przeboju Aerosmith „Cryin’”. Pamiętam niepokojące uczucie strachu pomieszanego z ciekawością na widok dziewczyny z teledysku (w tej roli niekwestionowana dream girl lat 90. – Alicia Silverstone), która pokazuje chłopakowi „fakju”. „Fakju” nie było miłym gestem, a do tego trudno pokazać je przez przypadek (zaznaczam jednak, że były to lata 90. i mogła to być dopiero II kadencja Sejmu III RP). A więc dziewczyna po prostu chciała sprawić chłopakowi przykrość. Jak to? Wtedy nie potrafiłam tego pojąć.
Będąc już w liceum i przeżywając pierwsze poważne zakochanie dostrzegłam, że ten teledysk opowiada o zdradzie, a przynajmniej o jednym z jej aspektów, jakim są zawiedzione nadzieje z powodu odrzucenia. Ze zdziwieniem uświadomiłam sobie jednak, że bohaterka klipu wcale nie płacze, choć chłopak, w którym jest zakochana, całuje się (całuje się!) z inną dziewczyną. Robi za to zupełnie inne rzeczy: niszczy kojarzący się z nim tatuaż, wykopuje (dosłownie) tego chłopaka z samochodu, skacze na jego oczach z wiaduktu na autostradę. Przez tę sytuację nie staje się słaba, gniew dodaje jej odwagi – decyduje się piercing pępka i potrafi się obronić przed kieszonkowcem. Moje nastoletnie przekonania zostały wtedy wywrócone do góry nogami, bo będąc zakochaną układałam w głowie modlitwę o to, żeby to na mnie pierwszą spadło odkochanie, bo odkochania drugiej strony nie zdołam znieść. Nie wyobrażałam sobie złości zamiast płaczu, choć gdy wracają do mnie słowa z podstawówki: „Nie chcę już z Tobą chodzić, teraz chodzę z Elką” przypominam sobie dziarską dziewczynkę z drżącą brodą, ledwo powstrzymującą łzy, ale jednak dzielnie odwracającą się na pięcie.
Choć przedstawiona w teledysku historia opowiada o zawiedzionych uczuciach i przeżywaniu odrzucenia u nastolatków, a także jest utrzymana w dość osobliwej konwencji (zdjęcia poszczególnych scen mogłyby złożyć się na komiks Bravo Love Story), wciąż pozostaje jedną z ważniejszych lekcji dla mojego nastoletniego wówczas poczucia własnej wartości. Oto bowiem pokazano dziewczynę, która dowiedziawszy się o niewierności swojego chłopaka, nie zalewa się morzem łez (snując się długimi korytarzami wśród falujących na wietrze zasłon i przyklejając do ścian w odruchu głębokiej rozpaczy) i nie obwinia się, szukając w sobie przyczyn jego zachowania. Pokazano dziewczynę rozzłoszczoną i zdecydowaną na zemstę za zabawianie się jej uczuciami, świetnie wyglądającą, potrafiącą sobie poradzić w trudnej sytuacji, szanującą siebie. Dodam jeszcze, że mimo upływu niemal trzydziestu lat od powstania klipu, sukienka Alicii, z której przebiera się po wyjściu z dymiącego samochodu, pozostaje dla mnie symbolem absolutnej niezależności i dobrego samopoczucia.
Kawałek „Cryin’” jest jedną z moich ulubionych ballad rockowych lat 90. Jestem fanką wokalu i ekspresyjnego ruchu scenicznego Stevena Tylera (chociażby moment teledysku, gdy teoretycznie siedzi na parapecie, a jednak jego nogi i ręce są rytmicznie wyrzucane w powietrze) oraz wirtuozerii i nieco przyczajonego sposobu bycia Joe Perry’ego (podczas oglądania koncertów zawsze czekam na moment, aż podejdzie do mikrofonu, aby zaśpiewać chórki z Tylerem). Sama warstwa tekstowa utworu nie jest może porywająca, nie naszpikowano jej symboliką pozwalającą dokonywać wielu interpretacji, ale z pewnością wpasowuje się w konwencję gatunku. Duże wrażenie robi synchronizacja samego brzmienia utworu z poszczególnymi sekwencjami klipu, co ukazuje m.in. moment, gdy Alicia przycina palec błyskawicznym zamkiem podczas rozpinania wspomnianej sukienki. Doszukuję się również ciekawego triku, być może osobliwego dwugłosu narracyjnego, bowiem podmiotem lirycznym wydaje się pozostawać odrzucony mężczyzna, który zdaje sobie sprawę z paradoksu tęsknoty za toksyczną relacją, natomiast teledysk przedstawia kobiecy punkt widzenia w tej materii.
Oczywiście, jak to bywa w moim przypadku z nauką, w najmniej odpowiednim momencie idzie ona w las i dzisiaj, będąc dorosłą kobietą, wciąż przeżywam trudności w związku z odrzucaniem mojej osoby w różnych sytuacjach. Wielokrotnie zastanawiałam się, czy miłe dziewczyny stać na to, żeby się zezłościć i obronić siebie, zamiast nieustannie dbać o dobre samopoczucie innych. Nie znajduję jednej odpowiedzi. Co ciekawe, gdy ostatnio moja miła dziesięcioletnia córka przeżywała pierwszą kłótnię ze swoim szkolnym kolegą i z automatu zaczęła myśleć o niej w kategoriach swoich przewinień, zdecydowanie tłumaczyłam jej, że te uczucia są trudne, ale nie wolno się im poddać ani w nich zatracać, bo można w tym zgubić siebie. Wydawała się zdziwiona, ale po upływie tygodnia stwierdziła, że choć wciąż jest jej przykro, nie myśli już o tym bez przerwy.
Czy dziewczyna z teledysku była miła? Nie mam pojęcia. Jakaś jednak z pewnością była i tej „swojej jakości” starała się bronić. Przekonała mnie, że płacz i obwinianie siebie za zachowanie osób, na które nie mamy żadnego wpływu, może tylko nakarmić potwora zwanego odrzuceniem. Dlatego jeśli jeszcze kiedykolwiek usłyszę, że jestem tak miła, że tylko czekać, aż świat mnie kiedyś wyrzyga, z najmilszym uśmiechem na jaki mnie stać, pokażę środkowy palec.
Zuza