Type and press Enter.

Bernhard, Gould i złoto czytania

Jest niedzielny, bardzo mroźny poranek. Przyjemną, przystojną temu miejscu ciszę małego kościoła rozbijają organy poddające wiernym melodię godzinek. Najdonośniejszy, żabi głos tęgiej kobiety śpiewa nam do ucha pieśni maryjne, a kiedy kończą się, przechodzą w rwany, skandujący rytm kolędy. Nie mija kwadrans, nim na mównicę wychodzi może ośmiolatek i zaczyna czytać o powołaniu Samuela, który jeszcze „nie zaznał pana”. Taka pomyłka budzi we mnie niesłuszne zadowolenie.  Kakofonia, w której się znaleźliśmy, zmusza do zajęcia się czymś innym; nie pozwala mi dotrzeć do słowa, które płynie z prezbiterium.

Myślę wtedy o Werthaimerze i jego siostrze; o tym, jak melodyjna, przepełniona repetycją i prostotą jest proza Thomasa Bernharda i o tym, że zbiegiem okoliczności kupione książki dopowiadają się wzajem, jakby ciążyły ku sobie, bliskie.

Zaczynając przewrotnie, „Przegranego” zamyka świetne posłowie Marka Kędzierskiego. Rzadko zdarzają się tak dobre, spójne posłowia; posłowia, które mówią: o tym jest ta książka, a później: oto dlaczego o tym jest ta książka, a także: wybrałem konkretne warianty słowne w konkretnych celach. Praca tłumacza próbuje prześwietlić prozę Austriaka, a bariera języka – choć gdzieniegdzie stawi opór – już w tytule zajaskrawi się pięknie, odsłaniając cudowną semantykę tytułu wobec treści książki.

W powieści spotkamy trzech głównych bohaterów, przyjaciół. Są nimi: narrator (niewymieniony z nazwiska) czyli człowiek centralny; ani wygrany, ani przegrany, przez słowa którego trafia do nas lepka, przepełniona występami i ślepymi zaułkami, pajęcza fraza Bernharda. To on, do potęgi wyłuszczając, powtarzając, manieryzując język, opowiada tę historię, skupiając spojrzenie na dwójce niżej opisanych, sobie zostawiając bodaj kwadrans z dwugodzinnego monologu.

Drugim z bohaterów jest Glenn Gould, potraktowany w powieści bardzo swobodnie, to znaczy jako postać literacka, a więc fałszywa, choć ufundowana na postaci mistrza fortepianu, nazwijmy go Wygranym, którym faktycznie był. Przede wszystkim w świecie artystycznym, który zdobył i porzucił bez żalu. Idea artysty osamotnionego, wyizolowanego, człowieka osobnego – jakże znana. Ale ta sama idea zdobyta w tryumfie, kiedy wszyscy wyciągają po niego ręce, a on odchodzi przekonany, że są w sztuce rzeczy ważniejsze niż publika – to jest czyste złoto. Gould je wydobył, u szczytu sławy bez słowa pożegnania przestał koncertować, poświęcając się jedynie nagraniom studyjnym.

Oraz trzeci, słusznie ostatni, Przegrany, nazwiskiem Wertheimer, człowiek fatalny, totalnie przewrażliwiony, zmieciony ze świata sztuki przez mistrzostwo Goulda, który nadał mu miano Przegranego. I przez to – przez swój marny żywot przegrany u świtu wirtuozerskiej kariery – Wertheimera, który swoją porażkę doprowadził do końca, traktuję z pełnym szacunkiem, nawet jeśli był podły tak dla siebie, jak i dla otoczenia, w szczególności zaś dla swej siostry, postaci na poły dostojewskiej, niewiele znanej, a jednak mającej w swoim wizerunku rys pewnej świętości, jakiegoś blasku, którego się pragnie. Nie dyktuje tego jej poniżenie czy konieczność życia z bratem, od którego nie mogła się uwolnić. Dyktuje to jej postawa, całkowicie inna względem brata. Jakże niewielu ludzi pozwala sobie na marzenia; więcej: jakże niewielu ludzi w kwiecie wieku pozwala sobie na uwolnienie swojego życia z pajęczyny zależności, oblepiającej ich w przykry, niekończący się bezsens monotonii u boku ludzi, których nie kochają; i jeszcze: jakże wielu ludzi nic z ową pajęczyną nie może zrobić, będąc skazanymi na zaduszenie życia małością. Ta powieść, centrująca postać Werthaimera, nie każe nam w pierwszej chwili  zawracać sobie głowy jego smutną siostrą, choć to w niej ziszcza się zwycięstwo, którego nie mógł dosięgnąć jej brat.

Należy niestety zarysować w jednym zdaniu fabułę tej opowiadanej powieści: narrator przedstawia sytuację sprzed bodaj dwudziestu ośmiu lat, kiedy trójka wyżej wymienionych mężczyzn była uczniami Mozarteum u niejakiego Horowitza, nauczyciela najwyższej próby. Wertheimer, Przegrany, przegrał już na samym początku, gdy usłyszał, jak Glenn Gould w jednej z sal, gra Bacha. To był jego koniec, koniec wirtuoza fortepianu, jakim już wówczas był albo za jakiego się uznawał; wielkość Goulda zabiła Wertheimera, rozkazała mu momentalnie porzucić fortepian, ponieważ uzmysłowił sobie, że nigdy nie dotrze do poziomu Goulda, że nigdy nie zagra tak, jak Gould. Koniec rysu fabuły; to w niej, tak banalnej jak nieraz u Maraia, prawie że niewyszukanej, zamknął trzy warianty obcowania ze sztuką: absolutną porażkę, oczywiste zwycięstwo i obserwację, która przetrwała najdłużej.

Po przykrych obowiązkach sprawozdawczych mogę pomyśleć o tym, jak umiejscowić siebie w kontekście tego problemu, czyli nadać temu czytaniu rys personalny. To dzięki niemu książki są dyskutowane i to on podważa, bądź nie, ich wartość dla nas. Wertheimer interesuje mnie tylko dlatego, że jest figurą, jego samobójczą śmierć rozumiem, przy czym pamiętam, że Wertheimer jest wariantem naszego ustosunkowania się do tego, do czego aspirujemy, w czym działamy, o czym myślimy natrętnie, bez przerwy, co jest tak zwanym sensem naszego istnienia. Cokolwiek to jest – sztuka, bogactwo, uczucie, intelektualizm – postać Przegranego jest napisana ku przestrodze. Ktoś mądrze kiedyś powiedział: jeśli siadasz do pisania, zamierzając na arcydzieło, prawdopodobnie srogo się rozczarujesz; cóż: Wertheimer zasiadł do życia, zamierzając na arcydzieło. Gdy spotkał Goulda, zobaczył, jak mizerne były jego plany, jak błazeńsko śmieszne. Wertheimerowska „strata nieodnaleziona” może i z początku miała jakiś stygmat melancholii, z biegiem czasu przerodziła się jednak w gorycz, której trucizna zatruła życie jego siostry.

Wertheimer był dla samego siebie niewystarczający, to jest słowo, które najpełniej go określa. Jakże łatwo pomyśleć, że nasza nieudolność dyskwalifikuje nas w określonej dziedzinie, że nie mamy szans w rywalizacji, że nawet całe życie pracy nad jedną powieścią, nad budowaniem fortuny, nad czymkolwiek, co dla nas ważne, nie spełni pożądanych oczekiwań. Zamieniamy wówczas całe nasze starania w tę jedną, dręczącą myśl, która zgniotła pomysł Granda z „Dżumy”, który najprawdopodobniej nadal pisze swoje słynne pierwsze zdanie powieści.  Nieumiejętność rozpoczęcia tłumi tak samo, jak zamiar rywalizowania. 

Glenn Gould wystąpił przeciwko temu z całą mocą. Może dlatego Stefan Riener nazywa go „mutantem”, myśląc zapewne nie tylko o jego dziwacznej posturze opodal fortepianu, ale i sposobie pojmowania sztuki. Napisane bowiem jest, ale nie podam Wam autora, bo napisano to na wielu skrawkach papieru na przestrzeni wieków tylekroć… że naturalnym środowiskiem rodzenia się sztuki jest szeroko pojęte cierpienie (z czym doprawdy ciężko dyskutować). Stanowisko Goulda jest inne, stanowisko Goulda jest afirmatywne: „Celem sztuki nie jest spowodowanie chwilowego wydzielania się adrenaliny, ale stopniowe budowanie, na przestrzeni całego życia, stanu oczarowania i wewnętrznego spokoju”. Uderzająca jest niezwykła niepopularność tak postawionej sprawy sztuki, w której – wydawałoby się – im więcej niespokojnych drgnień serca, tym bliżej znajdujemy się prawdy. Może to tylko mój punkt widzenia, ale nigdy sztuki jako zbawicielskiej dla życia nie umiałem nawet pomyśleć. Nie chwalę takiej nieudolności; mogę jednak spróbować ją usprawiedliwić – rodzi się przecież z utożsamieniem artysty – a artysta to dla mnie najpierw pisarz, potem malarz i muzyk, to jest moja perspektywa, odwróć ją, jeśli potrzebujesz – z człowiekiem, który sięga daleko dalej, niż tak zwany zwykły człowiek. Kosztem wziętego na siebie niepokoju dla tak zwanych zwykłych ludzi odkrywa fragment prawdy, który jego niszczy, a ich ocalić może. Gould, który ułożył swoje życie według prawidła „sztuka rodzi spokój” jest piękny. Samoistny w pełnej krasie, niepotrzebujący ani komuny, ani antagonisty. Fakt, iż w pewnym momencie uznał, że nie potrzebuje nawet publiki, buduje go jako jurodiwego sztuki, oddanego w pełni. W stanie oczarowania i wewnętrznego spokoju.

Zatem jak ma się to do Wertheimera z pozycji maluczkich, którzy o tej skali arcymistrzostwa czy to gry czy pisania nieśmiało mogą tylko pomyśleć? Powyższe słowa to wstęp do nakreślenia – nie myślę teraz, że małej czy nieudolnej, myślę teraz: własnej – konkluzji. Bowiem odnaleźć w sobie poczucie, że intuicyjne pojmowanie nie tylko muzyki, ale też słowa czy obrazu, nie jest mniej wartościowe, to wyjść naprzeciw postawie Wertheimera, a wyjść naprzeciw postawie Wertheimera powinien absolutnie każdy człowiek. Wyjść w ubogim ubraniu, to prawda; okazać się – być może – mniejszym, ale nie podpierać tego poczucia pychą pokory; w myśleniu o sztuce, w intuicji dotyczącej jej w żaden sposób nie idzie o pokorę, ona nie usprawiedliwi naszej indolencji; owszem: warto wiedzieć, że nie wiemy, a przy tym mieć pewność, że nie okłamujemy samych siebie, bośmy o tym czy tamtym wyczytali w podręczniku, że słynny. Takie źródło wiedzy, nawet jeśli skromne, jednak żywe jest i jest powodem do dumy. Potrzebuję nauczycieli, owszem, ale nie potrzebuję, aby wskazywali mi drogę swoimi świętymi gestami; znajduję się przecież na własnej, im nieznanej. Chcę, by opowiedzieli mi o swojej drodze, bo opowieść jest wszystkim, co mogę Ci dać, a. Twoja uwaga jest wszystkim, co mogę otrzymać.

Wobec tego, czego doświadczamy, być jak dzieci, to jest propozycja gouldyzmu. Czy możliwa? Z pewnością trudna, wymagająca odrzucenia często fałszywych, skalanych banalnością propozycji interpretacyjnych, różnego rodzaju intertekstów wszczepionych nam przez kulturę. W tym miejscu odczytuję drugi wymiar postaci Wertheimera, równie żałosny: jakże wąskie spektrum widzenia świata. Zamknął on go, mam na myśli oczywiście świat muzyki, w postaci Glenna Goulda, w jego mistrzostwie, nie siląc się nawet na myśl, że on, Wertheimer, mógłby być trzeci. Że w całym dwudziestym wieku, a może i całej historii muzyki, istniałby ktoś po Gouldzie, komu on, Wertheimer, musiałby ustąpić miejsca.

Być drugim to nieporozumienie, być trzecim to porażka; przegraną jest każde porównanie, rywalizacja w tej dziedzinie czasem przynosi owoce, ale jest destrukcyjna, o ile nie przyjmiemy za prawdę jednej prostej i zasadniczej sprawy: wyjątkowości własnego odczuwania. Nie jestem w stanie w tym momencie zaufać samemu sobie, że te słowa zainteresują kogokolwiek i to jest porażka; prawdopodobnie to zostało już powiedziane wcześniej, lepiej i zmyślniej i to również jest moja porażka; autentyczność tych słów, które – jeśli opublikowane – zostaną ze mną do końca, tylko ona jest dla mnie ważna. Uwaga czytelnika jest za każdym razem darem dla autora, nagrodą, sukcesem, tym szczególniej, że nasze relacje opierają się prostej zasadzie popytu-podaży. Zasadzone są na zawieszonej w eterze obecności, którą wyławiamy wzajem, ilekroć siebie potrzebujemy. Ilekroć potrzebujemy Goulda, Bernharda, mitologii albo jazzu. Jej siłą, siłą sztuki, jest obecność ponad czas.

Wertheimer nie miał tego w sobie. Nie miał poczucia, że doświadczając samodzielnie, jest istotą wyjątkową. Zamierzone na arcydzieło życie tego pianisty skończyło się ponuro – doświadczywszy geniuszu Goulda Przegrany skazał się na fatalizm. Odbił swoją artystyczną porażkę na życiu innych, wobec których był podły, jakby wyjęty z powieści Dostojewskiego Łużyn czy inny bydlak, szczególnie na życiu swojej siostry, które zawłaszczył, które sponiewierał i którego – na szczęście – nie udało mu się zniszczyć. Jej ucieczka w małżeństwo z zamożnym Szwajcarem była dla Wertheimera odebrana jako osobista potwarz, której odpór dał w tragiczny sposób: wybrawszy się na wycieczkę do siostry, powiesił się bodaj sto metrów od jej nowego domu. Wymowny jest fakt, że na jego pogrzeb, odprawiany bladym świtem, przyszło kilka osób, w tym – żałujący swojej decyzji – narrator, ostatni z trójki uczniów Mozarteum, uczniów słynnego nauczyciela nazwiskiem Horowitz.

Gdybyśmy zatem mogli odrzucić wpojony nam w dzieciństwie przymus konkurowania o uznanie, bylibyśmy…

[marcin]

Tę piękną grafikę stworzył Paweł. Niech Bóg go obdarzy wielkim dobrobytem. (Właściciel praw do oryginału zdjęcia: Don Hunstein / Glenn Gould Foundation)
Cytat jest z książki Stefana Rienera.
Cała reszta jest moim pomysłem.
[napiszę tu jeszcze, że za tydzień też coś opublikuję. to sprawi, że poczuję się zobowiązany]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *