Herbert wybrał się na zachód i napisał o Holandii, Holendrach i holenderskich obrazach. Pchał go tam głód, którego mu zazdroszczę; towarzyszyła mu przenikliwość, której mu zazdroszczę; i zachwycał się nad wszystkim i wszystkiemu dziwił i tych zachwytów i zdziwień też – a jakże! – mu zazdroszczę!
Bo ja chciałbym tak poznawać, tak badać, tak się przyglądać. Mnie tymczasem stale towarzyszy dojmujące poczucie bycia obok, braku bezpośredniego kontaktu. Wszystko mijam za szybko, z kolei wrażenia, pamięć i ogół myśli w głowie, wszystko to układa się zbyt wolno; na mijany świat reaguję ze stałym opóźnieniem, często porzucam zaległe rzeczy, tak by móc uporać się z tymi obecnymi i dopiero nadchodzącymi. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że jest to zamysł każdorazowo naiwny.
Tymczasem Herbert, przyjechawszy do Holandii, wybiera się na spacer, przygląda się krajobrazowi, krąży bez celu. I stąd wypływa pierwszy w Martwej naturze z wędzidłem esej: Delta. Tom szkiców o malarstwie, rozpoczyna się od przechadzek, od gdybania o tym krajobrazie, o tym jak odbija się on w twarzach, sercach i duchach zamieszkujących go ludzi. Skąd ta miłość do malowania pól, kanałów, młynów, wierzb? Łagodny krajobraz wygląda cokolwiek ubogo, na tle brawurowych i szalonych szczytów gór, za którymi nikt tam jednak nie tęskni…
Poeta nigdzie się nie spieszy. Swoje studia prowadzi z cierpliwością i uporem, z jakąś spokojną łagodnością, jakby świat wcale nie uciekał nam spod nóg, nie wyrywał na przód. Gdy czytamy Wierność, zbiór wspomnień dotyczących Herberta, stale znajdujemy przeplatający się widok: Zbyszek zwiedzający. To jest ktoś zupełnie inny, niż kryształowy poeta z kartek tomików; to jest ktoś inny, niż dowcipniś i dusza towarzystwa. Herbert, trafiając do muzeum, znika. Sam o tym zresztą pisze, przypominam ten piękny moment z Labiryntu nad morzem, gdzie po dopłynięciu na Kretę, rozpoczyna się okupacja muzeum. Autor najchętniej zostałby tam na noc. Wraca do hotelu niepocieszony, z powodu przerwanych obserwacji. Takim samym musiał być zapewne także gdy wędrował po Holandii.
Kolejny esej, Cena sztuki, żmudne badania na temat statusu życiowego i majątkowego holenderskich malarzy XVII wieku. Badania pełne gorzkich wniosków, smutnych zdań o bezwzględnych prawach rynku. I esej ten wspaniale kontrastuje z tekstem kolejnym, w całości poświęconym tulipanowej gorączce. Najpierw czytamy, jak to malarz starał się upchnąć swój obraz za kilkanaście, może dwadzieścia, może trzydzieści guldenów, by chwilę później trafić na bogate opisy kwiatowego szaleństwa, odbywającego się w tym samym miejscu i czasie. Rzecz tak błaha jak tulipanowa cebulka, mogła sięgać wielotysięcznych cen, majątki życia przechodziły z rąk do rąk, bankruci pojawiali się jak grzyby po deszczu, szczęśliwie wzbogaceni, niestety znacznie rzadziej. Tymczasem w jednym z akapitów czytamy o tym, jak niejaki Isack van Ostade, malarz, w 1641 roku, sprzedaje 13 swoich obrazów za 27 guldenów. Ileż to wszystko warte!
Od tematów codziennych, zmierza Herbert w rejony coraz głębsze. Brawurowe śledztwo w tytułowym eseju, każe dziwić się holenderskiej naturze, z jednej strony skorej do tolerancji i liberalnej, z drugiej, niedopuszczającej zgorszenia notorycznie wywoływanego przez niejakiego Torrentiusa. Herbert przygląda się kolejnym obrazom aż w końcu dociera do sedna – o co chodzi z tymi Holendrami? – zdaje się zastanawiać, sondując holenderską duszę: łagodną i dzielną, hulaszczą i pruderyjną, bogatą i skromną…
Herbert, nie spiesząc się nigdzie, spokojnie, systematycznie bada kolejne zagadnienia. Patrzy głęboko. Obnaża przy tym, zapewne zupełnie niechcący, całą moją powierzchowność, cały pośpiech i łapczywość z jaką spotykam: czy to malarstwo, prozę, czy poezję. Jak już pisałem. Czas płynie za szybko, myśli zaś zbyt wolno. Jak radził sobie z tym autor Martwej natury? Nie mam pojęcia. Cały czas mam wrażenie, że – jak jeden z moich imienników – widzę niejasno, jakby w zwierciadle. A gdzieś tam jest patrzenie czyste, ostre, przeszywające. Może to kwestia jakiegoś minionego, złotego wieku, dorastania w innej epoce. W biografii Herberta, Andrzej Franaszek wydobędzie takie zdanie, o dzieciństwie poety:
Jestem bardzo stary. Być starym to nie tylko cierpieć na artretyzm ale przede wszystkim należeć do świata pojęć, których współczesność nie rozumie (…) Nikt, na przykład, nie chce wierzyć, że miałem piastunkę, tak jak Odyseusz. Ja i król Itaki mieliśmy piastunki. Była to ongiś wcale potężna instytucja. (s.76)
Herbert, człowiek należący do innego, zaginionego, niemal mitycznego świata, potrafi patrzyć głęboko, nie zadowalać się powierzchownością, sięgać dalej. Miał w końcu piastunkę. I czasy były inne, gorsze, powiemy, ale czy nie sprzyjało to takim przenikliwościom? Takim ucieczkom, choć brawurowym, pełnym jednak cierpliwości i spokoju… Nie wiem. Nie miałem piastunki, nie żyłem w cięższych czasach.