Pierwsze strony tego dziennika przynoszą nad wyraz antypatyczny obraz autora, który z przesadnej surowości wobec siebie czyni niemal religię, przez co prawie rzuciłem tę książkę w kąt, gdzie, z racji swych gabarytów, mogła dokonać niemałych spustoszeń. Okazało się jednak, że to kryzys, który znajdzie swój kres, etap poszukiwania siebie na wyboistej drodze do dojrzałości. Później okaże się również, że wiele rozterek Szczepańskiego i mnie jest nieobcych.
Wydaje się nie do wiary, że ta niewzruszona opoka polskiej powojennej sceny literackiej mogła być w zaciszu swojego pokoju tak chwiejna. Wydaje się też niewiarygodne, że człowiek blisko trzydziestoletni i bardzo inteligentny może być tak naiwny i egzaltowany, szczególnie że na wojnie przecież „poznał życie”. A jednocześnie jest to może klucz do rozwiązania tej zagadki, bo choć młodość i jej uniesienia zdawały się przez tę wojnę bezpowrotnie zagarnięte, dla niektórych okazały się jedynie odłożone w czasie.
Szczepański nieustannie usiłuje narzucić sobie dyscyplinę, ale co i rusz górę bierze w nim dość powszechnie negowany zwierz, czyli natchnienie. Dochodząc źródeł tego etosu, znowu trzeba odwołać się do przeżyć wojennych autora, które w znacznym stopniu musiały ukształtować jego dzielność etyczną. Ale choć niezadowolenie z siebie jako zasadnicza postawa potrafi zapewne skutecznie motywować, nie wyobrażam sobie trwania w takiej dyspozycji.
Chwiejność nastrojów Szczepańskiego szokuje i budzi współczucie, ale trudno jest zrezygnować z żyłki badacza: fascynujące jest obserwowanie, jak prywatna sytuacja i stan ducha wpływają na jego zdolności twórcze. Ten zadeklarowany ateista może się opierać tylko na sobie; nieco zazdroszcząc innym wyższej instancji, inicjuje proces świadomego poszukiwania wiary, ambitny, lecz skazany na porażkę.
Ten dziennik jest też cenny jako świadectwo płynności stosunku władzy komunistycznej do intelektualistów, jakby mało było zmartwień autorowi, który realizuje własną koncepcję sztuki i zamiast być w konflikcie ze światem, pozostaje w konflikcie z samym sobą, a jeśli konflikt zdaje się wygasać, ponownie go wzbudza. Jednocześnie zaś trud i dramat funkcjonowania w warunkach przykręconej śruby referuje zdawkowo, rzeczowo i bez cienia użalania się nad sobą.
To tom mniej gęsty niż dziennik Máraiego, który ujmować świat w aforyzmy (i cierpieć) potrafił w każdych warunkach. Tymczasem Szczepańskiemu gra w ciuciubabkę z władzą i walka o przetrwanie wypełniają większość czasu. Zarazem może właśnie te wojenne doświadczenia i bezpośredni kontakt ze śmiercią sprawiły, że tak dużo tu jak na młodego człowieka samooswajania z przemijaniem, liczenia raczej lat, które jeszcze zostały, niż tych, które minęły.
Te zapiski (a raczej ich autor) to w końcu żywe zaprzeczenie tezy, że kompas moralny musi czerpać moc z jakiejś zewnętrznej siły; Szczepański jest odporny na wszelkie ideologie (w tym i religie), a jednak w tej dziejowej i etycznej zawierusze wciąż od nowa odnajduje północ. Oczywiście, nie bez ciągłych wątpliwości, bo kto nie wątpi, może kroczyć bardzo prosto i bardzo rytmicznie, ale nigdy we właściwym kierunku.
utracjusz