„Na południe od Brazos” Larry’ego McMurtry’ego to opasłe tomiszcze. Całość liczy sobie niespełna 900 stron – razem z posłowiem i klimatycznymi zdjęciami, w tym z epoki Dzikiego Zachodu. Bo to właśnie w tych czasach dzieje się opisana historia (około 1876 roku, już po Little Bighorn).
Tak więc mamy do czynienia z westernem, czyli gatunkiem specyficznym, za którym nie wszyscy przepadają. I ja to rozumiem. Nigdy nie byłem fanem filmów, w których główne role odgrywali John Wayne czy Clint Eastwood przemierzający teksańskie pustkowia. Kojarzyły mi się z niedzielnym nudnym popołudniem, czyli nieubłaganym przedsionkiem piekła: poniedziałku, szkoły.
Jednak Brazos to nie taki sobie pulpowy western. Dlaczego? Trudno stwierdzić, jeszcze tego do końca nie wiem, ale też nie jestem w tym sam. Wiele osób zastanawia się, w czym tak naprawdę tkwi fenomen powieści McMurtry’ego. Ale faktem jest, że zachwycają się nią czytelnicy dotąd westernów wręcz nienawidzący. I zostawmy to tak.
W zasadzie w książce nie dzieje się aż tak dużo, biorąc pod uwagę jej potężny rozmiar. Zwłaszcza na początku może się wydawać nieco przegadana, choć interesująca. Warto dać sobie czas i nie poddawać się po pierwszych kilkudziesięciu… no dobra, kilkuset stronach. Przyznać muszę szczerze, że ja poczułem się w pełni „kupiony” dopiero około 400 strony! Ale wtedy już nie było odwrotu. Po domu zacząłem chodzić w kapeluszu, z wykałaczką wetkniętą w usta, krokiem co najmniej wyzywającym, raz za razem z zawadiackim uśmiechem puszczając oczko żonie. Brakowało tylko, żebym żuł tytoń i pluł po kątach, ale to już by się źle skończyło.
„Na południe od Brazos” jest o pędzeniu bydła, ciężkiej całodniowej pracy w skwarze lub deszczu, piciu whisky na ganku przy wschodzie i zachodzie słońca albo w saloon-barach, gdzie można się przy okazji nieźle złajdaczyć – w towarzystwie dam, które w życiu, jak to określano: „radzą sobie”. I to w sumie tyle. Przez przeszło 800 stron.
Widziałem kiedyś opinię, jakoby „Czarodziejska góra” Manna była o leżeniu na leżakach. Miał to być wyraz rozczarowania lekturą wzburzonego czytelnika, ale trudno się z tym nie zgodzić! Z Brazos jest podobnie: bohaterowie szybko przyzwyczajają nas do pewnej rutyny, lecz robią to w sposób na tyle zajmujący, że chciałoby się z nimi przeleżeć na leżaku (tudzież przesiedzieć w siodle) całą wieczność. Ale żeby nie było, że czynności są to nieproduktywne; człowiek łajdaczyć się może w każdej pozycji – czy stoi, czy leży. Bo jak Hans Castorp przeżywa swoje przygody i przechodzi wewnętrzne przemiany (głównie za sprawą Settembriniego), tak ludzi u McMurtry’ego czeka… coś (wielkiego, doniosłego, gorzkiego, smutnego, rozczarowującego – niepotrzebne skreślić).
Siłą rozjuszonego byka uderzały mnie w tej książce drobne szczegóły, chwile tak charakterystyczne dla egzystencji kowboja. Z reguły były to krótkie momenty, przemijające nie wiadomo kiedy. Jednak tak jak w prawdziwym życiu, do wspomnień tych powraca się do końca swoich dni. Mam nadzieję, że zostanie mi wybaczony sentymentalizm, ale dokładnie tak się czułem, czytając o wschodach i zachodach słońca na dzikiej prerii oraz o spędzanych na niej nocach. Rzadko się zdarza, żeby jakiś autor niemal dosłownie wepchnął mnie prosto do swojej wizji. A tu tak się stało, z całą mocą i wyrazistością widziałem najpierw pierwsze oznaki świtu, a później wychylające się promienie słońca. Jeśli miało się to wiązać z ulgą po burzy piaskowej – tak było. Kiedy zwiastowało względne bezpieczeństwo i możliwość obrony przed atakiem rdzennych mieszkańców – czułem radość i łapałem oddech razem z innymi. Słyszałem rżenie koni, porykiwania krów, grające świerszcze. Widziałem przemykającego w cieniu kojota i skradającą się pumę. Czułem palące słońce na twarzy i kurz wdzierający się do nosa. A nocą? No cóż, wtedy nadchodził przyjemny chłód, nad głową rozciągało się czyste niebo z miriadami gwiazd i drogą mleczną na wyciągnięcie ręki, bez tak charakterystycznych dla naszych czasów zanieczyszczeń świetlnych, gdzieś w oddali wył wilk, a nieopodal płynąca rzeka szumiała.
Na szczęście takich chwil McMurtry nie skąpi czytelnikom i przeżywamy je dość często. W końcu doszło do tego, że to na nie czekałem z utęsknieniem. A jak już żem dostał, com chciał, delektowałem się każdym zdaniem, ba! – pojedynczym słowem.
Należy też zaznaczyć, że „Na południe od Brazos” nie opiera się wyłącznie na poganianiu bydła i podziwianiu towarzyszących temu pięknych okoliczności. I łajdaczeniu się. W końcu Dziki Zachód jakoś musiał zasłużyć na swoją reputację. Sceny akcji i towarzysząca im trwoga spadają na nas niespodziewanie, a niosą ze sobą trudny do udźwignięcia ładunek emocjonalny. Przygotować się na to nie sposób. Jeśli coś się dzieje, to nagle, bez zbędnych upiększeń i łagodności; autor stawia na bezwzględny realizm, brutalność i smutek, z czym bez wątpienia wiązało się tamto życie. Jednak idąca zaraz za tym śmierć jest w pewnym sensie uzasadniona, choć nie chcę powiedzieć, że słuszna. Osobliwa to sprawa – rzadko się zdarza, żeby czytelnik nie potrafił znaleźć w książce postaci, ku której może skierować swój gniew, obarczając ją za całe zło spadające na bohaterów. Napisać coś takiego w przekonywujący sposób jest nie lada sztuką. W życiu nie spotyka się ludzi z gruntu złych, za jedyny cel obierających sobie szkodzenie innym. W „Brazos” każdy jest i dobry, i zły jednocześnie; ma swoje racje, odniósł kiedyś krzywdy, za które żąda sprawiedliwości.
No dobrze, może trochę mnie poniosło. To przecież Dziki Zachód – ogromny teren, na którym panuje albo bezprawie, albo coś, co prawo ma jedynie imitować, sprowadzając się do samosądów i władzy silniejszego. Naturalnie więc kraina ta przyciągała wszelkiej maści parszywców, uciekających przed konsekwencjami swoich czynów lub chcących dać upust najgorszym instynktom. Tacy się znajdą w tej książce – i ich mamy pełne prawo nienawidzić. Są to jednostki do głębi złe, egoistyczne i podłe. Jednak jest ich stosunkowo niewiele, biorąc pod uwagę mnogość nieszczęść i przeciwności, z którymi muszą się zmierzyć bohaterowie.
Znacznie więcej doświadczymy sytuacji przypadkowych, pechowych, których, wydawałoby się, można było uniknąć. Tym bardziej rozdzierają one serce, chwytają za czytelniczą duszę i wywracają ją na drugą stronę. I choć człowieka opanowuje rozczarowanie i poczucie niesprawiedliwości, głęboko w środku wiemy, że inaczej po prostu się nie dało.
Ale co zrobić z takim gniewem, skoro już zapuścił swoje korzenie? Zignorować go? – Prędzej zwariujemy. Przepracować? Rozważyć, co było przyczyną tragedii? Warto podjąć próbę, do czego McMurtry zachęca. Przecież po obu stronach konfliktu są osoby, które wzbudzają naszą sympatię, troskę i współczucie, dlaczego więc nie mogą przekuć tego w coś lepszego? Wszystko przez kupę gnoju, ale tak wielką, jakby dinozaur napaskudził. Wyrosła ona między ludźmi, nie naraz i niespodziewanie; dokładano do niej stopniowo – przez lata, całe pokolenia, tworząc kolejne warstwy. W końcu powstała tak wysoka góra, że szerszy widok ponad nią jest niemożliwy dla obu stron. Nie idzie spojrzeć sobie w oczy i ogólnie, jak na drugiego człowieka. Pozostaje tylko przekonanie wpajane od maleńkiego, że gdzieś tam jest wróg, czyli ktoś, komu trzeba zaszkodzić, w ten czy inny sposób, bo inaczej on zaatakuje pierwszy.
A czemu by nie spróbować sforsować tej góry żalu i traumy, spytacie. Czemu nie wspiąć się na nią i spojrzeć na świat taki, jaki jest w istocie. Niektórzy próbują, i słusznie, lecz nie dla nich efekty starań. Bo tak długo jak się układało górę gnoju, tak samo wiele czasu należy poświęcić na jej pokonanie lub posprzątanie. Zostać przy tym czystym jest wyczynem nieosiągalnym, mimo tego jak śpiewał Spięty w piosence „Hydropiekłowstąpienie”: „[…] i gdy szedł po gnoju, smród już się go nie imał.” To niemożliwe, smród i brud przyczepią się do ubrania, włosów, skóry. A nawet jeśli by się udało, nawet jeśli jeden śmiałek na milion przejdzie przez tę górę gówna bez potknięcia i ubabrania się, zawsze trochę zostanie mu pod podeszwami. I kiedy wejdzie do domu niedawnego wroga z gałązką oliwną w dłoni (jeśli se ją gdzie po drodze urwie), okaże się, że zasrał całą podłogę. A stąd już tylko krok do nowego konfliktu.
Czy ma to sens? Może. Może nie. Ale tak postrzegałem niektóre przedstawione w „Brazos” konflikty.
Niemniej historia ta nie jest próbą rozliczenia amerykańskiego społeczeństwa i kolonializmu. Jeśli to robi, to w tle, subtelnie, jedynie szeptem wspominając, że problemy trapiące bohaterów sięgają głęboko w ich historię. Ja, w tych pewnie zbyt licznych słowach, dotykam tylko małego fragmentu powieści, może nie aż tak istotnego dla całości i innych poruszanych wątków. Sam już nie wiem.
Wiem jednak na pewno, że „Na południe od Brazos” jest o pędzeniu bydła, piciu whisky na ganku, wschodach i zachodach słońca, gwiaździstym niebie w środku nocy. I łajdaczeniu się oczywiście.
Oryginalny tytuł brzmi Lonesome Dove. Jest to nazwa miasteczka w południowym Teksasie, gdzie poznajemy większość naszych bohaterów, ale odnosi się też do czegoś innego.
Lonesome Dove to z angielskiego „samotny gołąb”. Jak żałuję, że Michał Kłobukowski (odpowiadający za przekład, swoją drogą fantastyczny) nie zdecydował się na pozostawienie oryginału. Oczywiście rozumiem jego argumentację, wyłożoną w obszernym posłowiu, że w latach 90. ubiegłego wieku, kiedy książka ukazywała się na polskim rynku, czytelnik nie miał jeszcze styczności z językiem angielskim w takim zakresie, jak dzisiaj. Raz, że Lonesome Dove mało komu cokolwiek by powiedziało, dwa – w księgarniach występowałyby problemy z wymową.
I tak trudno mi się z tym pogodzić. „Samotny gołąb” jest tytułem doskonałym, spajającym książkę i podkreślającym, o co w niej chodzi. I mimo że autor przyznaje, że dotyczy jednej konkretnej postaci (nie powiem której), bez wątpienia można tak scharakteryzować zdecydowaną większość poznanych tu indywiduów.
Bo właśnie samotność znajdziemy pod sztampową westernową warstwą, złożoną z pędzenia bydła, pogoni za bandytami, picia whisky w saloon-barach. No i łajdaczenia się.
Samotność jest niejednolita. Potrafi zranić na wiele wymyślnych sposobów, co McMurtry udowadnia nam bez najmniejszych skrupułów. W równym stopniu dotyka piękną, milczącą prostytutkę i rozgadanego, wiecznie wesołego kowboja.
Lecz istnieje coś takiego jak druga szansa. Czy każdy z niej skorzysta – to już inna kwestia.