Lubię tylko te książki o tragediach XX wieku, które ujmują temat dyskretnie jak „Austerlitz” Sebalda albo w sposób pokrętny i zakamuflowany jak „Zakład kąpielowy” Augustina czy „Tynset” Hildesheimera, wszystkie przytaczane już na tych łamach, choć wiele księżyców temu, by posłużyć się kalką językową w najgorszym guście.
Albahari próbuje autorskiego podejścia. Wychodząc od założenia, że oprawcy muszą zdehumanizować swoje ofiary, by móc je oprawiać, próbuje dokonać zabiegu odwrotnego – usiłuje uczłowieczyć oprawców. Za punkt wyjścia służy mu jedynie znajomość dwóch nazwisk podoficerów SS, kierowców ciężarówki, w której, pod pretekstem transportu żydowskich więźniów (kobiet i dzieci, gdyż mężczyzn zdążono już wcześniej wystrzelać) z obozu pod Belgradem do innej, lepszej placówki, truje się ich spalinami podczas jazdy po tym pięknym mieście, osiągając imponujący urobek 5-6 tysięcy dusz w 50 dni. Albahari usiłuje dopisać do tych dwóch nazwisk biografie, wartości, jakości, ale ostatecznie musi polec, by dać do zrozumienia, że każde dobrowolne przystąpienie do machiny Zagłady jest równoznaczne z aktem apostazji ze wspólnoty, jaką jest ludzkość. Serbski pisarz z furią unieważnia, przekreśla, niszczy każde z durnych wytłumaczeń, zasłanianie się nieświadomością, naiwnością, innymi, wreszcie hierarchią i koniecznością wykonywania rozkazów.
Byłby to świetny wykład z indywidualistycznej etyki, tyle że w tej krótkiej książce nie ma miejsca ani na wykład, ani na etykę. W ogóle na żadną pozytywną propozycję. Jest tylko szok w zderzeniu z absolutną nicością i choć w moim wykonaniu brzmi to pretensjonalnie, zapewniam, że Albahari radzi sobie ze słowami znacznie lepiej. Żeby porządnie nastraszyć czytelnika, nie trzeba koniecznie sięgać do instrumentarium pana Mastertona. Wystarczy dygresyjna i duszna narracja o strukturze oddającej jednocześnie ciemniejsze epizody historii i ciemniejsze zakamarki ludzkiego umysłu, co nieuchronnie przywodzi na myśl „Czarny potok” Buczkowskiego, arcydzieło, które w końcu mogłoby przestać być zapomnianym.
Tożsamy (?) z autorem narrator regularnie podejmuje kwestię swego zdrowia psychicznego i podaje je w wątpliwość, bo szaleństwo to rozpowszechniony środek obrony przed grozą. Ale niestety! Przed tą grozą nie ma obrony, narrator/Albahari okazuje się tylko znerwicowany. Resztę dni musi spędzić, zazdroszcząc tym, którzy, jak Robert Walser czy bratanek Wittgensteina, wykonali krok dalej. Bo groza nie zawsze jest oczywista. Ale zawsze jest.
Uderza szczególnie jedna dychotomia, którą Albahari podkreśla z lubością, przeciwstawiając skoncentrowanych na rozwoju duchowym Żydów wyznającym kult tężyzny fizycznej Niemcom, przekreślając niniejszym łacińską sentencję „anima sama in corpore sano”, od której akronimu wziął nazwę znakomity i bodaj japoński producent butów do biegania. I teraz zastanawiam się, czy z kolei ja zdołałem przełamać te dychotomię, łącząc bieganie w rzeczonych butach oraz lekturę Albahariego. I dochodzę do wniosku, że aby uciec spod topora, musiałbym się jednak pokusić o lekturę ze zrozumieniem.
utracjusz