Type and press Enter.

Koniec antropocenu?

Wysoki mur, przed nim domy, ubogie miasteczko.

Susza. Głód. Wojny. Wielkie wymieranie. Rozpad społeczeństwa. Utrata człowieczeństwa.

Nie lubię zaczynać w ten sposób – dosadnie, wręcz brutalnie. Ale zdarza się, zwłaszcza kiedy czasu jest mało, że pragmatyzm pozostaje jedyną rozsądną opcją.

„Boję się o ludzi, którzy doświadczą tego, co będzie się działo przez kolejne dziewięćdziesiąt lat (…)” *

Tak sir David Attenborough rozpoczął drugą część, sugestywnie nazwaną „Co nas czeka”, swojej ostatniej książki – „Życie na naszej planecie. Moja historia, wasza przyszłość”.

Opisany tam został, na podstawie badań naukowych, jak będzie wyglądał pogłębiający się kryzys klimatyczny, jeśli mu się nie przeciwstawimy.

Warto się nad tym pochylić, mimo że lektura bynajmniej do przyjemnych nie należy. Attenborough poświęcił życie na badanie przyrody i popularyzację jej – poprzez edukację społeczeństwa, uświadamianie, jak kruchy jest to system. Delikatny, wrażliwy na najdrobniejszą ingerencję.

Biolog o aksamitnym głosie od lat zwraca się do światowych przywódców, ale i zwykłych ludzi, opowiadając o postępującej degradacji i potępiając działania szkodzące środowisku. A miał wiele okazji, by się im przyjrzeć. W końcu człowiek, który żyje tak długo, a jego pracą jest bycie blisko natury, po prostu musi mieć coś do powiedzenia (kiedy piszę te słowa, Attenborough ma niespełna 98 lat).

Klimat się zmienia. To zjawisko naturalne, jest pewną stałą w świecie złożonym z chaosu. Nigdy się nie zatrzymuje, postępując nieustannie, zawsze i wszędzie. W czym więc problem?

Otóż nigdy nie odbywało się to w takim tempie. Tempie, które uniemożliwia odpowiednie przygotowanie się, przystosowanie – praktycznie wszystkim istotom żywym. Bo czymże jest kilkadziesiąt lat w obliczu setek tysięcy czy całych milionów.

Ewolucja to cudowne narzędzie, ale nie jest zupką ekspresową: do zalania, spożycia i siema.

Jeśli o tym zapominamy i próbujemy naginać zasady rządzące światem, musimy ponieść tego konsekwencje.

Między innymi o tym pisze Robert Foryś w swojej ostatniej książce pt. „Bramy Sodomy”, choć nie do końca w sposób, w jaki to przedstawiłem… Więcej! – autor mógłby się nawet pogniewać za przyjęty przeze mnie ton.

A to dlatego, że nie skupia się na ekologii i ekologach, których sam niejednokrotnie na kartach książki krytykuje (zwłaszcza postawy typu: skoncentrujmy się na poparzonym palcu, ale zignorujmy płonący dom), a przynajmniej nie w rozumieniu stricte. W sposób fatalistyczny, bezkompromisowy i nierzadko trafny wytyka szereg stale popełnianych przez ludzkość błędów – tych teraźniejszych i dawnych, czasami bardzo – jednocześnie udowadniając, że człowiek to istota raczej nieskłonna do wyciągania wniosków.

Nie mogę powiedzieć, że w pełni zgadzam się z każdą tezą stawianą przez autora w „Bramie”. Ale wydaje się, że o to też mu chodziło. Krzyczy do nas, czytelników: „Hej, mamy problem. Podyskutujmy o tym!”, a nie: „Hej! Posłuchajcie, oto prawda objawiona!”.

W pewnym sensie jestem większym optymistą, choć takich zarzutów dotąd sobie nie stawiałem. Dlatego cieszy mnie spotkanie z prozą Roberta Forysia, która podpaliła egoistyczną iskierkę, że aż tak źle ze mną (ze światem) jeszcze nie jest! I to w zasadzie była jedyna pozytywna konkluzja po lekturze…

„Bramy Sodomy” opowiadają o przyszłości, takiej niezbyt dalekiej, o świecie doskonale nam znanym, realnym. Niewiele różni się on od tego, co mamy tu i teraz: od technologii, przez kulturę po codzienną egzystencję. Dlatego treść zawarta na niespełna 300 stronach potrafi uderzyć – celnie i boleśnie.

Europa zmaga się z licznymi kryzysami będącymi konsekwencją nierozwiązania problemów naszych czasów. Jednym z nich są imigranci nieustannie przybywający na Stary Kontynent – uciekający przed wojną, suszą i głodem. Pojawiło ich się dużo. Za dużo. W końcu UE zmuszona jest postawić mur, aby chronić swoich obywateli i w jakiś sposób, jak się okazuje – pozorny, kontrolować przepływ masy ludzkiej przez swoje granice.

Uprzywilejowana reszta z zachodu, różni się od przybyszów niemal wszystkim: religią, kulturą, rozumieniem czym są prawa człowieka, przyzwyczajeniami, spojrzeniem na świat.

Foryś pokazuje, z czym zgadzam się w pełni, że człowiek zawsze pozostanie sobą. Nie oszuka natury (niepowiedziane też, że w ogóle tego spróbuje) i faktu, kim naprawdę jest. Pod dobrocią i chęcią niesienia pomocy potrzebującym, skrywa charakterystyczny dla swojego gatunku cynizm, egoizm, zło.

Oczywiście nie każdy taki jest – istnieją jednostki dobre, bez których już dawno przestalibyśmy istnieć. Ale jak to z jednostkami bywa: wymienia się je w liczbie pojedynczej.

Tak więc Robert Foryś pokazuje nam niewygodną prawdę: jeśli człowiek będący u władzy (jakiejkolwiek) otrzyma choć niewielkie pole manewru, postanowi w praktyce przekonać się, czym są nadużycia, malwersacje, nepotyzm.

Handel ludźmi, prostytucja, grabieże, gwałty, szereg innych przestępstw. Potworności. Tego można się spodziewać w świecie za Murem otaczającym Europę. A ta nie dość, że przymyka oko, to jeszcze sama napędza niejeden brudny biznes.

Teraz chwila o warsztacie, bo i tu trzeba się zatrzymać. Trudno nie docenić pracy, jaką wykonał autor, zbierając materiały i analizując je. Jednak nie na wiele by się to zdało, gdyby historię opowiedziano w sposób nieumiejętny. Dużą rolę w odbiorze całości odgrywa narracja, doskonale wpisująca się w przekaz – z pozycji pierwszej osoby, bezpośredniego uczestnika zdarzeń, kogoś, kogo nie nazwiemy ani dobrym, ani złym.

Nie wyobrażam sobie, żeby trzecioosobowy narrator sprawdził się tu lepiej.

Jest w tej książce fabuła. Wciągająca, przemyślana, klimatyczna. Jednak to nie ona jest najważniejsza; liczy się to, co rozgrywa się w tle, nie za Murem, ale na całym świecie.

I jest to naprawdę ciekawe posunięcie. Rozmazuje się granica pomiędzy pierwszym a drugim planem. Nie wiemy, czy skupić się na karuzeli, na jaką został wpakowany pewien polski porucznik, czy może zagłębić się w jego rozważania (a ma ich naprawdę sporo!).

Autor wykorzystuje każdą okazję, żeby pokazać, co i gdzie funkcjonuje nieprawidłowo w świecie Zachodu. Tłumaczy, dlaczego tak się stało, a finalnie udowadnia, że to tak naprawdę nic nowego. Wszystko już było, każda historia została opowiedziana, świat kręci się według ustalonego scenariusza, odtwarzanego raz po raz co kilkaset lat. Wystarczy zajrzeć do dziejów ludzkości.

Co najgorsze – Foryś nie zamierza podać na tacy rozwiązań, wskazać wyjścia ewakuacyjnego. Albo inaczej… nie w sposób, który bylibyśmy w stanie przełknąć, jako ów „zgniły Zachód”.

Niezbyt optymistyczną kreśli to przed nami przyszłość. Ale takie też jest zadanie tej powieści. Ma pokazać, że jeśli nie wyrwiemy się z pewnego marazmu, nasze dzieci będą zmuszone zmierzyć się z czymś, co może się okazać ponad siły.

I znowu: uważam, że nie jest aż tak źle, a Robert Foryś podkręcił wszystko do granic możliwości, aby tym większy wywołać szok. I ja to kupuję.

Z drugiej strony… może być jednak gorzej.

Skąd ten fikołek logiczny?

Otóż zmiany klimatu, jeśli ich nie spowolnimy, spowodują nie tylko suszę i głód – opisywane w „Bramach”. Wiązać się będą również z drastycznymi zjawiskami pogodowymi. I nie tylko nimi. Nadciągną potężne huragany, trąby powietrzne, powodzie, pożary, nowe super-wirusy…

Na każdym kroku będzie coś czyhać (kusi powiedzieć: sprawiedliwość) co bez wahania wymierzy nam solidnego kopniaka w dupę.

Czyli nagle to pan Robert jest optymistą, a ja niereformowalnym pesymistą? Może tak być.

„Bramy Sodomy” nie jest książką lekką. Chwilami trudna w przyswojeniu – przez niosący ze sobą ładunek emocjonalny i gorzki przekaz. Pod tym względem kojarzyła mi się z „Czarnym słońcem” Jakuba Żulczyka czy też „Bella, ciao” Piotra Siemiona. I jest to gatunek podobny, mieszczący się gdzieś na granicy dystopijno-apokaliptycznej fantastyki. To nie są łatwe powieści i nigdy nimi nie będą.

Żałuję przy tym, że autor nie zdecydował się na pewnego rodzaju uniwersalizm – wyjście ponad stereotypy, które jednak rządzą stworzonymi postaciami. Rozumiem cel takiej kreacji, ale to właśnie ona może się stać najsłabszym elementem powieści. Wykluczenie tego wszystkiego mogłoby sprawić, że „Bramy Sodomy” pretendowałaby do miana jednej z ważniejszych pozycji w polskiej fantastyce ostatnich lat. Chociaż kto wie, może i tak jest na to skazana.

„Bramy Sodomy” to historia niebagatelna, ale zrozumiem też, jeśli jej treść okaże się dla kogoś zbyt mocna. Jest brudna. Zła. Szokująca. Obnażająca.

Życzę sobie, ale i wszystkim innym, żeby za dziesięć, a może dwadzieścia lat książka ta stała się nieaktualna, straciła ważność i rozjechała się z rzeczywistością. Wtedy przeczytam ją ponownie, z dużo większym spokojem odmalowanym na twarzy.

Robert Foryś wzbudził moje emocje, wykonał kawał dobrej roboty.

Gratuluję.

 

*Attenborough David, Hughes Jonnie, Życie na naszej planecie. Moja historia, wasza przyszłość, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2021.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu WarBook.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *