Type and press Enter.

Czy łabędzie śpiewają czystym głosem? – Apokalipsa według Roberta McCammona

Zniszczone miasto po końcu świata.

Wiem, że nie powinno się tłumaczyć memów. Tak samo zdaję sobie sprawę, że należy obcinać paznokcie u stóp, by nie chodzić w dziurawych skarpetach. Niemniej zdarza się, iż jeden z drugim paluch łakną wolności i wybijają się na świat (nie u mnie, u kolegi), więc i ja zrobię wyjątek od przykazania pierwszego.

Ale i okazja ku temu wyborna, przez co nie będę sobie wyrzutów robić, licząc jednocześnie na wyrozumiałość czytelników.

A cały ambaras o rzecz następującą…

Okładka książki "Łabędzi śpiew" autorstwa Roberta McCammona
„Łabędzi śpiew”, Wydawnictwo Vesper, 2024

Absolutnie uwielbiam mema przedstawiającego postać samotnego wędrowcy kroczącego drogą smutku i rozpaczy w zrujnowanym świecie, wśród trupio szczerzących się czaszek. Okoliczności rodem z wizji Z. Beksińskiego – raczej mało przyjemne, generujące koszmary senne. Pod spodem widnieje napis:

„Ja po apokalipsie: oczekiwania – ocalały; rzeczywistość – kościotrup”.

Parafrazuję, bo i nie pamiętam, jak to dokładnie wyglądało, ale sens pozostał.

I jeśli miałbym poprzez memy spróbować opisać „Łabędzi śpiew” Roberta McCammona, w pierwszej kolejności użyłbym właśnie tego zdjęcia.

Autor nie bawi się w ugrzecznienia i pokazuje brutalność końca świata, gdzie każdego może spotkać śmierć: czy to w trakcie pożogi, pierwszych tygodniach po niej, czy finalnie – niespełna dekadę później.

Książka ma mocne wejście. Ukazuje codzienność zwykłych ludzi: ich radości i problemy, w których tle co rusz pojawia się widmo wojny atomowej i strachu przed nią. Otrzymujemy więc dość charakterystyczny obraz życia w okresie Zimnej Wojny, czyli czasów doskonale znanych McCammonowi („Łabędzi śpiew” wyszedł w 1987 roku, kiedy ów strach był już relatywnie mniejszy, choć wciąż obecny, też po katastrofie w Czarnobylu).

Klimatem podchodzi to pod brytyjski „Threads”, który długimi fragmentami można by określić niemal dokumentem (zatrważający i bolesny film, szczerze polecam). Byłem więc oczarowany niespiesznie snutą historią, a emocje rosły z każdą kolejną stroną, bo i doskonale wiedziałem, że musi to w końcu pieprznąć. (O czym innym miałby tu McCammon opowiadać przez prawie 900 stron!)

No i pieprzło potężnie.

Setki, jeśli nie tysiące głowic nuklearnych uderzyło w same tylko Stany Zjednoczony, siejąc śmierć, zniszczenie i pożogę. I kiedy wydawało się, że jest to moment, w którym powieść nabierze jeszcze ciekawszego obrotu… coś zaczęło szwankować.

Po pierwsze nie do końca zagrał mi tu wątek antagonisty, który jest wypisz, wymaluj Randallem Flaggiem – doskonale znanym ze światów tworzonych przez Stevena Kinga, w tym z „Bastionu”. Potężny złoczyńca, ucieleśnienie zła. Istny diabeł wcielony, którego nadnaturalne moce bez wątpienia posiada.

W ogóle widać tu sporo z „Bastionu”, co nie jest takie straszne, jednak po pisarzu pokroju McCammona można, ba! TRZEBA oczekiwać czegoś więcej. Co prawda w powieści Kinga świat spustoszył superwirus, a tutaj – wojna atomowa, lecz podobieństw jest zbyt wiele, żeby nie porównywać dzieł na praktycznie każdym kroku.

Ale zatrzymajmy się tu, bo jeszcze jedna rzecz leży mi na wątrobie.

Wojna atomowa. Tysiące głowic spada na ziemię. Największe miasta w kilka chwil przestają istnieć. Rozpierdziel totalny, aż człowiek zaczyna sobie myśleć: i co ty teraz, panie Robercie, wymyślisz? Jak ci ludzie mają się przemieszczać, jak przetrwać choć kilka tygodni w skażonym środowisku, w którym nawet Maria Skłodowska-Curie rzekłaby: „basta!”?

No po prostu mogą i to robią. Bez spiny, że promieniowanie czy coś tam.

Niby mamy wspomniane, że „ojej, choroby nas dopadną”, ktoś nawet umarł, ale też nikt ważny dla fabuły. A jeśli już coś się działo i pojawiały się skutki promieniowania, bardziej przypominały gruźlicę.

McCammon założył, że niektórzy wykazują większą odporność. Nie wiem, może to ta lewoskrętna witamina C.

Mocno wygodne i amerykańskie podejście. To tak charakterystyczna wiara w przezwyciężenie wszelkich przeciwności i jednocześnie szczypta ignorancji. Usprawiedliwieniem, choć niewielkim, jest fakt, że temat chorób popromiennych mógł nie być bliski ówczesnym obywatelom zza oceanu – dosłownie i w przenośni. W końcu to u nas, w Europie wschodniej, musieliśmy pić płyn Lugola i martwić się, w którą stronę wiatr wieje.

Niemniej szkoda, że McCammon nie zagłębił się w temat nieco bardziej. A może jednak to zrobił, tylko nagiął fakty, żeby fabuła mu się spinała? No bo w innym wypadku jego bohaterowie nie mieliby możliwości swobodnych podróży ze stanu do stanu i powstałoby coś na miarę Metra Głuchowskiego.

Tak więc na tego typu uproszczenia i odbieganie od rzeczywistości czytelnik w „Łabędzim śpiewie” musi przymykać oko. Jeśli mu się to uda, zabawę ma gwarantowaną, zwłaszcza że otrzyma w zamian wybuchową i emocjonalną mieszankę akcji, grozy i fantastyki.

To taki Mad Max, który trafił do świata Stephena Kinga klasycznie lawirującego między horrorem a nadprzyrodzonymi zjawiskami. Na te trzeba się nastawić zwłaszcza w drugiej połowie książki. Dość niespodziewana jest to zmiana. Wraz z przeskokiem czasowym o całe siedem lat od apokalipsy, książka odchodzi od klimatu poastapo na rzecz właśnie fantastycznej grozy.

Istny mix gatunkowy z epickim finałem.

Warto, choć nie jest to McCammon w najwyższej formie.

Za egzemplarz książki dziękujemy wydawnictwu Vesper!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *